10 czerwca 2013

nie czytajciecd.

Jakub Żulczyk

Zrób mi jakąś krzywdę
czyli
wszystkie gry video są o miłości

LEVEL 3
Drzwi hotelu są otwarte, a ze środka bucha mdłe, miodowo-śmietankowe oświetlenie, blade sofy, w które zapadasz się jak w watowane bagno i wszędzie starcy - armia emerytów, przedśmiertna copacabana, pierdolony Legion Egzotyczny; wróć, Malwino, wróć, to jakiś poligon doświadczalny dla firmy która chce wypuścić na rynek biovital z dodatkiem viagry. Szorstka, brązowa skóra i gładki zloty plastik. Szczęk drinków, taniec bilonu na szkle, sztuczne szczęki wyjmowane przed buszowaniem w zbożu - bo tak to się chyba nazywało w latach pięćdziesiątych.
Jest zmęczona i przygarniam ją do siebie, jestem podarty, sprany, nieostrzyżony ale przynajmniej umyty. Naucz się jogi, a pod zlewem w stacji benzynowej zdziałasz cuda.
- Czym państwu służyć? - mówi łysy chłopak, wbity w garnitur koloru sfermentowanych wiśni. Od razu nadaję mu w myślach święte imię: Czesiek z Tarnowa.
- Chcemy się tu przespać - mówi ona, zanim ja zdążę w ogóle powiedzieć cokolwiek, pół wybekanej zgłoski „o", a przecież chciałem powiedzieć, że chcielibyśmy zamówić po dużej kawie, no i pewnie lody, to już wiem, i za godzinę sobie pójdziemy, czy można palić, dziękuję, oczywiście.
- Mamy jeden dwuosobowy pokój. Cena to trzysta złotych za noc. Zapłata przy wymeldowaniu się, bo przecież mogą państwo zostać na dłużej - mówi Czesiek, patrząc na mnie i właśnie na tyle oceniając moje roczne zarobki.
- Dobrze, ja mam tyle - odpowiada; przecież mogłaby się tu przespać za darmo, nawet pasuje kolorystycznie do całego wystroju - miodowo-brązowe włosy, skóra jak posypane papryką chude mleko.
Brudne tenisówki, z zawartością moich stóp, grzęzną mi w dywanie. Zaraz nie będę mógł się ruszyć, będą musieli wezwać ekipę, która będzie musiała ciąć ten dywan jakimiś
wiertłami do zbrojonego betonu.
Nachylam się do niej i szczepczę jej na ucho:
- Ona na pewno tu jest, ta kobieta, nie możemy tu zostać. Zorientuje się.
Nic nie mówi, tylko znów słodko marszczy całą twarz, a każdy jej por znów węszy paranoję. Różnica tkwi w tym, że ona węszy ją dla zabawy, a mnie naprawdę przeraża ta eutanazyjna impreza.
- Tu są wszyscy starzy ludzie z okolicy. Zbierają się na takie zorganizowane spotkania, wymieniają perłowe sztuczne szczęki i złote plomby po Żydach. To takie luksusowe krematorium. Ona na pewno tu jest.
Teoria spisku chyba się jej udzieliła. Zaciska dłoń na moich plecach i zaczyna uważnie taksować otoczenie. Problem w tym, że one wszystkie są takie same - usztywniane końskim klejem blade włosy, siatki zmarszczek, złote sygnety jak u królów rapu z Queens, to są babki polskich raperów, żony mięsnych syndyków. To umierająca mafia starych cenzorek, Kółko Różańcowe imienia Platynowego Sombrero, synod suchych pizd na bankiecie za pieniądze ukrywających się w Boliwii esesmanów
- Może jest w łazience albo już poszła spać - mówi do mnie na ucho, szepcze, podłapując zabawę w moją i twoją paranoję. - Jak coś, to rano gdy ją zobaczymy, po prostu uciekniemy. Przecież minie około godziny, zanim taka stara rupa zdąży wezwać obsługę hotelową
- Może i masz rację - mówię jeszcze cichszym głosem prawdziwego konspiratora. - Ale może zacząć głośno krzyczeć. Zrobi panikę. Zacznie się głośno modlić. Cokolwiek.
- Jak naprawdę będzie spanikowana - mówi po chwili Kaśka, patrząc na krążącego jak atom, zszokowanego Cześka, no bo przecież na szkoleniu powiedzieli mu, że faceci w podartych spodniach z dżinsu przychodzą tylko, żeby nażreć się darmowych kanapek i umyć stopy w zlewie - Jak naprawdę spanikuje, to zemdleje albo dostanie wylewu, i po kłopocie.
Pięćset euro, które wymieniliśmy w trzech kantorach, oglądając się cały czas za siebie, czy przynajmniej nie śledzi nas jakiś dziadek w okularach a la Blues Brothers i z dziecięcą krótkofalówką, szepczący przez rurę od tracheotomii: Tu Brzoza, Tu Brzoza.
Moja i twoja paranoja.
Ta kobieta była przeraźliwie, obsesyjnie miła, jak ten stary potwór w filmie Co się zdarzyło Baby Jane, rozkruszała starymi paluchami ciastka i wpychała je sobie w bezzębne usta. Miała mnóstwo złotej biżuterii, a my po prostu leżeliśmy na ławce obok i komentowaliśmy ludzi. Wszechobecni bladzi Niemcy, przetransportowywani z Berlina w
stuosobowych rzutach, w klimatyzowanych puszkach - dopiero co obejrzeli na autobusowym video Zaklinacza koni, rozpakowali się w hotelu, a tu już porywa ich kraina spalonego popcornu, rozwodnionych browarów i plażowych akcesoriów. Hitlerjugend w koszykarskich kompletach wpatrywało się w ten chaos, otwierając bezzębne dziąsła po to, by zapchać je spalonymi zapieksami.
Kaśka leżała oparta o mnie, zajmując trzy czwarte ławki, z podkulonymi nogami, i znowu grała w GameBoya, w grę ze skaczącą małpą, a ja już nie słyszałem popiardywań głośniczka - patrzyłem na nią, drobne kostki palców obleczone skórą jak cienki, pomarszczony lateks, wykonujące w ułamku sekundy tysiące naciśnięć na guziki. Pogoda zaczęła cierpieć na zaburzenia tożsamości - raz było szarawo, lecz po chwili buchał oślepiający słoneczny stroboskop, tak mocny, że Kaśka nasuwała na oczy wielki, słomiany kapelusz, który kupiła praktycznie za pół ceny i przykrywała oczy ogromnymi czarnymi okularami, które nadawały jej jakiś zabójczy szyk hippisowskiej nimfetki, lolity ery LSD - wygląd, którego nie mogę do końca wytłumaczyć - otarł się o mnie tylko trochę z jakichś czarno-białych zdjęć, starych gazet, ułamków krążących na najdalszej orbicie czaszki. Może gdzieś tam, wśród tych nielicznych polskich hippisów, którzy jarali koper i wąchali tri przy Breakoucie, była taka zagadkowa, drobna, snująca się biało postać, obdarzająca muśnięciami naćpanych chłopaków z technikum, tych z kwiatami w kożuchach i z pekaesami?
- Wiesz, np w Baldur’s Gate - jest taki trik, że możesz wejść do sprzedawcy eliksirów, coś mu ukraść, a potem sprzedać, i tak nabijasz sobie pieniądze w nieskończoność - powiedziała, odchodząc od stoiska, z dumą dzierżąc wytargowany za pół ceny kapelusz, a po chwili wyjmując z jutowej torebki skradzione okulary
- Elles sont jolies, je les ai du avoir - uśmiechnęła się, przekładając je z ręki do ręki. Czuję się jak w Rain Manie, albo nie, w jakimś typowym schemacie z amerykańskiego serialu - dorosły samotny facet i dziecko mówiące w niezrozumiałym języku. Kocham cię.
- Ile mamy jeszcze pieniędzy - spytała po chwili, pokazując na budkę z goframi, a ja skłamałem
- dwadzieścia pięć zetów. Dwudziestkę i ciężką blaszkę piątki - bo nie myślałem w ogóle o pieniądzach. Ani przez chwilę. Zapomniałem, że to lekko wybrakowany robot.
Że je gofry i pije colę.
Były wycieczki dzieci, wirujących wokół opiekunek cukierków, opiekunki były spocone, wkurwione i w przepisowo długich, ciężkich spódnicach, i wymieniłem delikatny uśmiech z jedną z takich dziewczyn - urodzonych matek, pewnie idealnie w moim wieku, smutnych polonisto-pedagożek, i odpowiedziała mi równie ciepłym, maślanym uśmiechem,
który ukoiłby mnie pewnie jak kluski lane na ludzkim mleku.
Były zastępy dresiarzy, obwąchujących powietrze w poszukiwaniu zysków i strat, zresztą dresiarzy, kiedy ty ich widziałeś ostatnio w dresach - szpiczaste buty, skórzane portfele, srebrne łańcuszki, marynarki z Sunset Suits, palmtopy niemieckie rejestracje.
Były nastoletnie dziewczyny, pulchne, z lekko skośnymi oczami, spieczone na kolor oleju palmowego, zapraszające lepsze życie stringami i łańcuszkami na nogach - ciasne, nieletnie, wylegujące się sarny.
Ta kobieta zaczepiła Kaśkę piskliwym głosem, z torebki wypadały jej sterty aspiryny plus na serce, czopków na miażdżycę i syropów na zaniki pamięci - przez chwilę myśleliśmy, że to jakaś Niemka, która chce się spytać, czy w Polsce rzeczywiście rodziny sprzedają swoje dzieci do dwudziestogodzinnej pracy w fabrykach w zamian za ocet i gotują na nim zupy z pluskiew.
- Jesteś śliczną dziewczynką - oznajmiła kobieta, mieląc żuchwą jakieś bezglutenowe ciastko, wyciągając w kierunku Kaśki palec, pewnie, by ją określić jako punkt w coraz bardziej chaotycznej przestrzeni.
- Jesteś piękna, słonko - schyliła się w jej kierunku i dała jej bezglutenowe ciastko z przeciwciałami, brązowy, nieforemny okrąg z którego wystawały kawałki ziaren, sprzedają takie na wagę pewnie w szwajcarskich aptekach; Kaśka wzięła, ale nie ugryzła, tylko zaczęła się bawić nim w dłoniach.
- Dziękuję - odparła Kaśka.
- Skąd jesteś?
- Pani pisze książkę? - Kaśka odchyliła się znad GameBoya, wiercąc się, a ja już się nauczyłem, że trzeba tylko obserwować sytuację. Obserwuj wirusa, jak działa. Robota, jak wygrywa.
- Nie bój się kochanie - starsza pani zaczyna świergotanie kanibalki - nie ma się czego bać, po prostu urocze z ciebie dziecko, śliczne jak obrazek, nie chcesz czegoś do picia? Jest tak gorąco.
Kaśka się uśmiecha i zdejmuje okulary. Uśmiecha się delikatnie, dosłownie o milimetry wykrzywiając wargi, i nagle jej twarz promienieje hipnotycznym urokiem, tunel wciągającej Nutelli - jedyna racjonalna rzecz, jaka mogłaby się teraz stać, to jej przemiana w odgryzającego głowy wampira. Bo przecież nie można wyglądać tak niewinnie, czysto i obrazkowo.
Podnosi się lekko, żeby okazać szacunek.
- Nie, dziękuję, naprawdę.
- Ale na pewno chce ci się pić. No poczekaj. Pójdę i ci kupię - wstaje, otwiera torebkę, wyjmuje z saszetki banknot i oddala się w kierunku kiosku z zapiekankami.
- Uciekajmy - dziewczyna z Nintendo mówi zimnym, ostrożnym głosem komputera pokładowego - uciekajmy, ona przyniesie mi zatrutą colę, ze strychniną, otruje mnie, zabierze do piwnicy i będzie torturować. To stara esesmanka.
- Jasne - nie oponuję, jestem jak wierny brytan. - Jasne. Kto zabiera w celu przywłaszczenia cudzą rzecz, podlega karze pozbawienia wolności do 5 lat. Jasne.
- Uciekajmy, bo zaraz tu wróci! - powtarza, tym razem głośniej.
Odwracam się tylko, aby wyrzucić pogniecioną puszkę po piwie do kosza i założyć plecak; zakładam też swoje okulary, plastikowe policyjne patrzały a la Cobra, wyglądamy jak Stary Cobra i Młoda Kora, Bonnie i Zdzisiek, i rzucam tylko jeszcze okiem po tym polepionym fryturą landszafcie, i wtedy ona nagle wbija mi swój chudy łokieć pod ramię, narzucając bardzo szybkie tempo, i ciągnie mnie przez labirynt smażalni ryb, toi-toiów, kup gruzu, drzew, na zaplecze scenografii, do momentu na zapleczu jakiegoś kebaba, aż może się zatrzymać i powiedzieć:
- Uffff.
Wyjmuje z kieszeni portmonetkę. W środku jest kilkanaście złotych, jakieś pożółkłe zdjęcie legitymacyjne i pięćset euro.
- Chyba ci odjebało. Ona w tym momencie wyciąga jakąś legitymację AK i biegnie na komisariat - patrzę na nią, jakby zupełnie przerosła jeszcze swoje własne wyobrażenie. To psychopata, jednostka przystosowana do przetrwania w najgorszych warunkach, niezawodny i niezniszczalny obiekt.
- Kto jej uwierzy. Szesnastoletnia dziewczyna ze starszym chłopakiem. Rozejrzyj się, głupku. To jakby zgłosiła, że okradł ją łysy czterdziestolatek. Albo kobieta w bikini na plaży - fuka i podchodzi w kierunku budki, władczym ruchem palca wskazując duże lody czekoladowe.
Gdy odłożyłem wtedy słuchawkę, przełknąłem głośno ślinę, a raczej jakąś kwaśną, żrącą kulę, która przetoczyła mi się przez gardło, by rozgruchotać się w żołądku, a raczej rozchlupać w paru dobrych litrach wyrobu piwopodobnego i chrupek.
Coś we mnie, nie ja sam, coś we mnie podjęło decyzję. Pytania szczekały na siebie nawzajem w środku głowy - czy muszę zbudować wokół siebie taki teatr zdarzeń, aby w końcu ją mieć dla siebie? Chyba nie. Po prostu jest lato. Po prostu jest gorąco i wtedy w każdym otwiera się tunel potrzeb, wysyłanie serii żarliwych próśb, aby w twoim życiu stało
się coś, co naprawdę zapamiętasz, i aby było to rzeczywiste, dotykowe, z całą gamą zmysłów. Żebyś naprawdę kochał, przeżywał, upijał się, zarażał wysypkami, nabawiał raka skóry i gubił dokumenty. I to nie chodzi o nabicie serii punktów doświadczenia, o kolekcjonowanie przeżyć. Tu chodzi o jedno prawdziwe tąpnięcie. To podstawowa ludzka potrzeba, i sam już nie wiem, czy na pewno sztucznie wywołana przez reklamy oranżady, płyty Beach Boys, czy serial Podróż za jeden uśmiech.
Spała przed telewizorem, płyta samoczynnie otworzyła dodatki, widziałem Christiana Slatera na planie, opowiadającego o pracy nad filmem, kamery i kable, sprzęt i katering, lampy i ekrany wygłuszające, wizażystki, wszystkie klocki do konstruowania masowych emocji.
Czas samemu zrobić swoje własne. Nie dać się nabierać więcej serialom, w których zapchane świeżymi tamponami dziewczyny grają w siatkówkę razem z wysmarowanymi brązową szpachlówką chłopcami, w których nawet piasek ma wstrzyknięty botoks, najebka jest po jednym piwie imbirowym, a zamiast spermy z fiutów wylatują wiązanki chabrów i ciała astralne.
Czas podnieść sukienkę światu.
Podszedłem wtedy do niej, ukląkłem przed nią i oparłem dłonie na jej kolanach okrytych kocem, a ona nawet się nie obudziła, tylko wykonała kolisty ruch głową, jakby śniła jej się filiżanka gęstej kawy albo worek przypraw i chciałaby go obwąchać.
Nachyliłem się nad nią. Widziałem jej twarz tak dokładnie, że przykryła mi cały umysł jak zadrukowaną płachtą. Jej pory i piegi zlały się z moimi zwojami. Jej linie papilarne z moimi neuronami. Przekazywała całą mnie w siebie. Nie oponowałem, wdychałem tylko wypuszczany przez nią dwutlenek węgla, jakbym chciał się nim zaczadzić.
Dotknąłem jej twarzy palcem, a ona otworzyła oczy, powoli się włączając, naciągnęła koc głębiej na nos. Minęła dobra minuta, zanim mrugając i lekko kręcąc głową wyprowadziła się zupełnie ze snu.
Kucnąłem na palcach, położyłem jej ręce na kolanach i popatrzyłem jej w oczy, starając się zrobić to jak kompletny cyklofrenik, bo przecież tylko wtedy miałoby to jakiś sens.
- Mam pomysł - powiedziałem. - Mam pomysł i muszę ci o nim powiedzieć.
Wentylator zapieprzał. Płyta DVD szczęknęła w napędzie za moimi plecami. To już koniec wszystkich dodatków.
- Jaki pomysł? - nie wykazywała żadnych oznak zdziwienia.
- Pojedźmy gdzieś na parę dni - powiedziałem, jakbym nie zdawał sobie sprawy z całej
sytuacji. Bo w sumie musiałem ją skasować, zrobić format, bo inaczej nie przepchałbym przez gardło nawet słowa „mam".
Nic nie mówi. Zastanawia się. To operacja, która może przeciążyć cały system. Czuję się jak przekręcający procesory komputerowiec.
- Kiedy? Teraz? Ja jutro jadę do Paryża.
- Wiem - odpowiadam, ścierając z głowy ręką wstyd, jakiekolwiek złamanie głosu. Przecież cię porywam. Teraz albo nigdy.
- Ale czemu? Nie sądzisz, że powinnam się ciebie bać? Że powinnam zadzwonić do mamy? Albo na policję? Przez pierwsze trzy godziny myślałam, że zaprowadzisz mnie w ogóle gdzieś do parku i pokroisz. Skoro nie stało się to teraz, równie dobrze mógłbyś teraz w nocy mnie uśpić chloroformem i gdzieś wywieźć. Dziwię się sama sobie, że nie jestem przerażona. Chociaż, z drugiej strony, nie wiem. Jestem zafascynowana. Nie wiem, czy ktoś był mną tak mocno, może, nie wiem, jak miałam rok, ale nie jestem przerażona.
- Nie powinnaś - biorę ją za rękę i to jest tak ładne, tak irracjonalne, tak oczyszczające, tak pokonujące samego mnie - i delikatnie, ładnie, całuję ją w policzek, jakbym smakował gałkę lodów - i mówię - nie powinnaś.
- Ale dlaczego? - pyta.
- Bo chcę z tobą poprzebywać. Jeszcze parę dni. Za wszelką cenę. Pomimo że mnie bez przerwy okłamujesz. W sumie, to okłamuj mnie dalej. Wciskaj mi najgorszy kit na świecie. Nie chcę nic oprócz twoich farmazonów. Oprócz twoich bajek. Oprócz twojego udawania dorosłej. Szukania dziury w całym. Pragnę, byś mnie bez przerwy wkurwiała.
Całuję jej pięść. Po policzku ścieka mi łza, Danielle Steel, shoot to kill, strzelaj, aby zabić, kto to kurwa wymyślił ten romans, z bezrobotnym studentem i kwitnącym dzieckiem, tę Lolitę w remiksie telewizji publicznej?
- W sumie, nie chcę wracać do Paryża - mówi. - Nie chcę jeszcze tam jechać. Bo wiesz - pauza. - Bo wiesz, bo ja tam nic nie mam. Ale to będzie...
- To będzie tak, że zwalisz wszystko na mnie. Bo pewnie będą cię szukać i będą przerażeni, ale zwalisz wszystko na mnie. Przyznam się do wszystkiego, mogę nawet powiedzieć, że cię karmiłem halucynogenami i sprzedawałem za wódkę pod Elblągiem. Powiem tym świniom wszystko. Poza tym zostawisz list. I powiesz, że wrócisz za parę dni. I rzeczywiście wrócimy za parę dni. I mogą mnie wtedy rozstrzelać. Do cholery, pojedźmy po prostu na wakacje.
- No dobra, już się ciebie nie boję, to byłoby takie wariackie, gdybyś chciał mi zrobić krzywdę - mówi, i nie wiem, może tak naprawdę nie umiem czytać twarzy, może jestem
emocjonalnym analfabetą, ale przygryza koc i chyba jest autentycznie zafascynowana. Bo to jest nowa gra. Bo to jest nowa przygoda. Bo to jest przedpremierowa, nowa część Final Fantasy. I ona, cztery miesiące przed wypuszczeniem na japoński rynek, jeszcze przed wypuszczeniem bezprzewodowych hełmów przez Sony, które będą sprawiać, że będziesz odczuwał smak, zapach i ból, ma okazję w to zagrać.
Mogę iść za nią do więzienia. Mogę zginąć. Być torturowany. Robić za dziewczynkę w celi pełnej rosyjskich hitmanów. Cokolwiek. Nie mam nic, więc co mam do stracenia?
Za trzy miesiące znalazłbym jakąś pracę. Foliowałbym na nowo w Media Markcie używane kompakty. Rozdawał ulotki salonu odnowy biologicznej. Siedział w agencji reklamowej i kontrolował stan zużycia procesora za dwa złote za dobę. W międzyczasie poznałbym dziewczynę. Pewnie jakąś krowowatą koleżankę Mojej Byłej Kobiety z zaocznej administracji, feministko-sekretarkę z kwadratową szczęką, śpiewającą po pijanemu ukraińskie pieśni narodowe. Po pół roku, po powrocie z kina z filmu, na którym bym zasnął, zrobiłbym jej dziecko. Ojciec podżyrowałby mi kredyt mieszkaniowy i pokrył pierwsze dwadzieścia wpłat. Po około trzydziestu pięciu latach bym umarł.
- Nie mam nic, tam w Paryżu - mówi.
- Nie ma żadnych nowych gier - odpowiadam.
- Jakieś może są. Wystarczy iść do Virgin Megastore - uśmiecha się, wciąż lekko przygryzając koc, i dodaje: - Ty się we mnie zakochałeś. I mogę z tobą pojechać, bo to jest z jednej strony strasznie fajne, bo chyba nikt do tej pory się we mnie nie zakochał, i wiesz, nie do końca to rozumiem, poza tym chcę zrobić kawał mojej matce, uciec jej, bo mam jej dość, jej grilli, przy których pali mięso i upija się połową piwa, jej wszystkich czynności wykonywanych dla odbębnienia, dla spełnienia obowiązku, jak te zasrane muszelki, jak chodzenie do kościoła, przycinanie żywopłotu, i tego jej faceta, który nie chce po prostu sam oglądać samochodów i domów, które kupił, i tylko po to ona jest mu potrzebna, a on jej, bo ona chce na to patrzeć i czuć się właścicielką - i wiesz, jadę z tobą z tych wszystkich wyżej wymienionych powodów, ale zobaczysz, po prostu za trzy dni wrócimy, przyjedziemy tutaj, bo będziesz mnie po prostu nienawidził. Ale zgadzam się. Pojedźmy. Pojedźmy, bo tam, we Francji, jeśli powiem więcej niż pięć zdań dziennie, zabierają mnie do psychologa, bo widocznie muszę z kimś porozmawiać. Aha. I pamiętaj - mój brat cię zabije. Tu seras mort, mon ami.
Po wyjściu z windy recepcjonista rodem z polskiego boysbandu prowadzi nas korytarzem, w którym dywan jest jeszcze bardziej miękki. Godzinę temu zapaliliśmy strasznie mocną grudę.
Dał ją nam facet jeżdżący na rykszach, woził Kaśkę przez dwie godziny za darmo po całym Sopocie, a ona piszczała z radości, targała go za ciemne włosy i krzyczała - szybciej, szybciej, przejedź wszystkich, wszystkie stare baby i wszystkich policjantów, wszystkich Niemców, Rusków i Polaków, przejedź ich, żeby nikt nie przeszkadzał ci w jechaniu jak najszybciej.
Gdzieś o dwudziestej drugiej zajechał w jakieś odludzia, obrzeża pełne drzew i zniknął w żywopłocie, zanurkował w zieleń - członek miejskiej Legii Cudzoziemskiej, polski Arab - i przyniósł chirurgicznie wyciętego, haszyszowego snickersa, odłamał kawałek i włożył jej do ręki, zaciskając jej piąstkę. A ona śmiała się, perliście wrzeszcząc, wypluwała strumienie światła, udając, że doskonale wie, co to jest i dziękując za prezent.
Zapadamy się w dywan. Ona wygląda jak skurczona, żeńska wersja Johnny Deppa w Las Vegas Parano, stawia kroki jak naćpany bocian, dzierżąc torbę, w której jest dziesięć par majtek, trzydzieści sukienek i oblepione ochronną folią Nintendo.
Bo wstała o piątej rano - aby napisać list, umyć zęby, wykonać nieudaną próbę zrobienia kanapek i przez pół godziny pakować konsolę, obwiązując ją kablem.
- Przecież na pewno będziemy spać gdzieś, gdzie będzie telewizor - powiedziała, a ja nie miałem siły podać jej ewentualności, że tak przecież wcale nie musi się stać.
Kochana mamo.
Wiem, że będziesz wściekła, ale wyjechałam na parę dni. Nie musicie na mnie czekać, dojadę sama do taty do Paryża. Bilet jest przecież ważny przez cały następny tydzień. W ogóle nie miałam wakacji. Poznałam strasznie miłego chłopaka i pojechaliśmy do Sopotu. Nie było przecież sensu pytać cię o zdanie. I tak byś się nie zgodziła. Odezwę się z Sopotu zadzwonię na komórkę.
Kaśka
Drzwi pokoju trzasnęły za nami, ciężkie, wypolerowane nabłyszczaczem do politury wrota. A w środku było jak w luksusowej kurwiarni na godziny - pościel biała jak biseptol, wszędzie brązowe płyty mebli, telewizor z pornosami, za które musiałbyś dodatkowo zapłacić u portiera. Zacząłem kruszyć hasz, dalej, opalać małe drobinki, wysypywać tytoń, ubijać wszystko razem do w miarę jednorodnej konsystencji. Ona zaczęła odwijać kable od Nintendo, pieczołowicie i skrupulatnie - wspólny wieczór spędzony na dokładności -
sprawdza, czy nic się mu nie stało. Czy nie ma żadnej rysy na plastikowej obudowie. To mały i lekki przedmiot. Mieści się w dziecięcym plecaku.
Patrzę na nią i czuję jak gulgocze mi krew.
A potem ten chłopak na rykszy położył dłonie na jej biodrach, a ona w ogóle nie zareagowała - patrzyła na niego roześmiana, w stylu: tak, nie zabieraj - i w pewnym momencie odciągnąłem ją, przyssałem do siebie, bo bałem się, że zabierze ją do miejsca, w którym siedzi razem z dziesięcioma podobnymi sobie ciemnoskórymi chłopcami, oblepiając dziewczyny skradzionymi z aptek plastrami morfinowymi; dziewczynki z generacji gadu gadu, do których w fabryce domontowują różowe tipsy i kompakty Moniki Brodki. Nie mogłem pozwolić na wymierzony w nią seksualny hesbollah. Ona nie jest wspólną własnością tej szajki pedofili, dla których naprawdę wydawane są kolorowe magazyny o lakierach do włosów i pierwszych okresach. Ona jest moja, jest moją własnością, zaanektowałem ją zabierając w podróż, każdy krok, który stawiam jest oznaczeniem mojego terytorium, a ona stawia za mną następny, podporządkowując się mi, mapie którą wytyczam, ścieżkom, które kopię, i to jest w ogóle nieważne, czy wstępuję w figurę ojca, czy frustrata, czy pojeba. Ja tu jestem dyrygentem przestrzeni, więc bez słowa wziąłem ją pod pachę, czułem jak mięknie mi pod ręką, ciepła i piękna, i ruszyliśmy dalej wzdłuż morza, potykając się o nocnych pielgrzymów, wychwytując kawałki kłótni, morderstw i raportów z przemytów metaamfetaminy. Nadmorskie love story - kupiliśmy jeszcze dwa piwa w sklepie nocnym, dwa półtoralitrowe, ubrane w plastik sikacze, i poszliśmy pić je na plażę, patrząc jak morze i czarne niebo zlewa się w jedną, smołowatą, tchnącą solą zupę, kiedy ona wymyśliła, że pójdziemy spać do hotelu.
- Będziesz jeszcze grać? - pytam.
- Nigdy tego nie robiłam upalona - uśmiecha się - i to jak się uśmiecha - pięknie zamroczona, trawa paruje jej słodko przez piegi.
- Nic nie robiłaś nigdy upalona - śmieję się, i bardzo szybko skręcam jointa, wprawnie jak nigdy, chociaż nigdy nie umiałem tego dobrze robić.
Dostaliśmy pokój ze wspólnym łóżkiem, a to jest problem, bo dopiero teraz, od paru godzin, patrzę na nią i czuję jak podbrzusze wysadza mi jakaś lepka, niematerialna, rura która idzie w jej kierunku. Ten prąd idzie z podpępcza do szyi, a stamtąd równomiernie rozkłada się po całym ciele, aż do opuszków palców. Chciałbym, aby pośrodku dłoni wyrosły mi gałki oczne. A potem włączyłbym moje ręce pod jej bluzką, i patrzył na skórę, w mikroskopowym przybliżeniu, poświęcając sto lat na każdy centymetr kwadratowy.
- Nie graj. Może trzeba za to zapłacić. To znaczy, jeśli chcesz podłączyć do telewizora
jakiś zewnętrzny przedmiot.
100 punktów za ujarany bełkot.
- To idź i zapłać - uśmiecha się dalej. Pociera dłonią nos. - Jestem strasznie zaćpana. Chyba. Nie wiem, to takie zabawne uczucie, jakby ktoś cię obłożył kołdrą.
Dziewczyny w jej wieku nie używają słowa zaćpana, tak mówią te trochę starsze, to jakaś nieprawda, to nie wychodzi z jej ust, ona nie istnieje, zbudowałem ją z setek dziewczyn, o które ocierałem się w różnych tunelach rzeczywistości, to jakiś zlepek - dłonie z innej, z jeszcze innej spójniki, następne obdarzały ją po kolei językiem, oczyma, cipką. Chociaż nie, te oczy ktoś wyprodukował.
- Nie graj, proszę - patrzę na nią. Patrzę na nią nawet jak jestem odwrócony.
- Ale czemu? - czemu nie mogę pograć, tato - Czemu? Daj mi w coś pograć. Mam na to ochotę.
- No pooglądajmy telewizję, to można robić razem. Jesteśmy upaleni. Oglądanie telewizji po trawie to jakby ktoś ci otworzył żaluzje na oczach. Zaglądasz w bebechy, kurwa, widzisz wszystko, jelita Babilonu, widzisz, że syn prezenterki porobił sobie długi na automatach, że z wystroju wnętrza odpada sklejka, że kamerzysta nie śpi trzy dni. Że ojciec prezenterki ma Alzheimera i pluskwy w domu. To dlatego konopie są nielegalne. Pokazują ci prawdę. Jeśli oczywiście chcesz.
Na antysystemowe Z Archiwum X można podrywać wszystkie inne piętnastolatki, to znaczy takie z odpowiednimi starszymi braćmi lub siostrami. Ale ja po prostu nie chcę patrzeć, jak ona gra. Wiem, że poczuję się bardzo źle.
- Mam drugiego pada - mówi. - Nie wiem, czemu tak bardzo ci zależy na telewizji. Chodź pograć.
Nie chcę. Nie umiem, nigdy tego nie robiłem, przy Pegasusie powiedziałem sobie - stop, a ona nawet pewnie nie pamięta Pegasusa, badania ręką ciężkości kartridżów, może widziała to na jakiejś stronie internetowej w rodzaju „śmieci z przeszłości".
Nie graj.
Chodź, połóż się obok, zresztą, po co się kochać, chcę cię rozebrać do naga, patrzeć na twoje piersi i biodra, jak skóra napina się na kostkach, jak bieleje ci i czerwienieje na zmianę splot słoneczny. Zresztą, chodź się kochać.
Dzwonek do pokoju.
- Kolacja - mówi kelner.
Chowam jointa do kieszeni i otwieram drzwi.
- Czy to państwo chcieli płatki czekoladowe z mlekiem, omlet z owocami i kisiel? -
pyta, to już inny Czesiek, mniej blady, bardziej stereotypowy, nażelowany brunecik, seksualnie wykorzystywany przez śpiących tutaj czasami służbowo niemieckich biznesmenów.
Odwracam się w jej kierunku. Dlaczego odruchowo siedzę do niej tyłem?
- Czy to ty zamawiałaś to i pewnie wiadro żelków, cysternę truskawek i watę cukrową? - pytam, ona śmieje się odwrócona, tak, to ja wszystko zamówiłam. Zbakane dziecko - zastanawiałem się kiedyś, co by było, gdyby dziecku dać amfetaminę, i chyba by odfrunęło, bo przecież nie można biegać szybciej i poruszać się niż maluch; ale upalone? Teraz już wiem. Płatki czekoladowe z mlekiem. Chrupki kukurydziane o smaku oranżady. Karmel w aluminiowych tubach. Wszystko jasne.
- Przepraszam pana - mówi do kelnera. On zatrzymuje się z wózkiem parującego cukru i grzecznie czeka na instrukcje.
- Mam do pana dziwną prośbę - mówi trochę obniżonym tonem, odkłada pada i lekko podczołguje się na łóżku w jego kierunku, tak, jakby była stałą klientką, chciała powierzyć mu coś strasznie poufnego.
- Wie pan, gdyby pytali się o nas jacyś starzy ludzie - kontynuuje, a jej twarz jest śmiertelnie poważna, jak dziecka w przedszkolu opowiadającego o profesji własnego ojca - gdyby się pytali, to proszę powiedzieć, że nikogo takiego jak my nie ma w tym hotelu. Proszę wprowadzić ich w błąd.
Ten boysbandowy wycięty z Białegostoku chłopak nie mruga nawet okiem. Nawet nie rozszerzają mu się źrenice, po prostu kiwa głową, widocznie w jego skali pierdolnięcia jesteśmy na smutnym, szarym końcu. Kaśka podaje mi do ręki pięćdziesiąt złotych, patrzę pytająco, co mam z tym zrobić, a ona mówi:
- Daj temu miłemu panu.
Daję temu miłemu panu równowartość chyba wszystkich zarobionych przeze mnie pieniędzy, pięćdziesiąt złotych, niech dobry Bóg nie ześle mnie do piekła, przecież starałem się nie podtrzymywać znajomości z osobami, dla których było to mało pieniędzy. A ten facet nawet nie reaguje, tylko wychodzi już na stałe, do innych pochowanych w tym hotelu pojebów, kupując za banknoty kolejne odłamki cudzych paranoi, i jeszcze sprzedając je na dole reszcie hotelowego boysbandu jako „dowcipy z pracy", gdy palą szlugi na zapleczu kuchni, przeganiani z kąta w kąt przez grubą sprzątaczkę.
- Idzie zadzwonić do moich starych - śmieje się Kaśka. - Już mają ich numer. Wiedzą, że tu jesteśmy, ej, zaraz tu będzie Grom, sto specjalistycznych jednostek, storpedują wejście do pokoju, przewrócą cię na ziemię i połamią ci ręce.
Kilkanaście dni później, gdy rzeczywiście ktoś zmienił koncepcję rzeczywistości z obyczajówki na serial sensacyjny, przeżuwałem te proroctwa, chrzęściły mi w plombach jak piasek; nie chciałem sobie przypomnieć, że ona po prostu uruchomiła tego typu grę - z oddziałami specjalnymi, wytrychami, noktowizorami w nosie i plazmowymi czujnikami ciepła.
Usiadłem za nią, była skulona, nie wyczuła ruchu, i wtedy znów przełamałem się na kolejny gest - ale musiałem to zrobić, byliśmy sami i gdybym nie przełamał tych zaczepów na własnych ramionach, po prostu bym umarł.
Siedziała odwrócona tyłem, grała w Nintendo, a ja objąłem ją w pasie, splotłem łapska na jej brzuchu, przywarłem do niej, likwidując granicę skóry, i poczułem bijące od niej wspaniałe, żywe, pompowane przez serce ciepło. Kocham cię. Przestań grać.
Odruchowo zaczęła się wyrywać, a moje ciało posłuchało jej ciała, wziąłem ręce do siebie i odwróciłem się po skręta.
A najbardziej przerażające było to, jak bezgłośnie i cicho zgodziła się na ten wyjazd. Jakby powiedziała: czekałam, aż to powiesz.
A wtedy zorientowałem się, że nic o niej tak naprawdę nie wiem.
Rano wstała o piątej i nie chodziło tylko o pakowanie się, była autentycznie podekscytowana - przecież wkrótce miała już nacisnąć przycisk start, miał się rozpocząć filmik wprowadzający do nowej gry, a potem przecież to, co najprzyjemniejsze - budowanie postaci, w którą się wcielisz.
Filmik wyglądał tak, że około siódmej rano wychodziliśmy na stopa, chociaż do pokonania mieliśmy zaledwie kilkadziesiąt kilometrów. Na razie.
- A czemu nie jedziemy pociągiem? - rzuciła, udając, że radzi sobie z ciężarem plecaka. Stawiała kroki jednak dziarsko, pewnie, wypinając klatkę piersiową, jak dziewczyna wysłana na pierwszy obóz harcerski.
- To ja zabieram cię na tę przygodę. Nigdy nie jechałaś stopem?
Zabieram cię na przygodę.
- Zawsze dostawałam pieniądze na pociąg... - odpowiada obrzucając mnie czymś w rodzaju zniesmaczonego niedowierzania. - A w sumie to wszędzie jeździłam samochodem.
- A może to jakiś głupi sentyment do autostopu? Wiesz, ty pewnie jak byłeś młody, jeździłeś stopem na jakieś festiwale rockowe i tak dalej - powiedziała.
Tak, jak byłem młody, żyły dinozaury i Dezerter.
- Ej, nie mówiłem, że będzie lekko, wszystko ci wczoraj przedstawiłem - bo tak, to
prawda, wszystko jej wczoraj opowiedziałem, po kolei, snułem przed nią wizje braku pieniędzy, głodu, wyczerpania, porwań, apokalipsy, tylko po to, aby samego siebie odwieść od tego katastrofalnego pomysłu. Pomysłu, z którego idiotyzmu zdałem sobie sprawę otwierając pudełko z prowiantem i patrząc, że w środku są same zeroprocentowe jogurty i chałwa.
Pomysłu, który polegał przecież na tym, że jeśli chcesz, aby ona była z tobą dalej, musisz zamienić jej życie w to, co lubi najbardziej.
W grę komputerową.
A gdy budzę się w środku nocy w hotelu, patrzę, że ona leży skulona jak przerośnięty embrion, w ubraniu, konsola i telewizor są wyłączone. Za to światło jest wciąż włączone - właściwie pół - światło, taki sam miodowy krwotok jak w holu; delikatnie przygaszone, intymne, żebyś przypadkiem nie zobaczył w całej okazałości rozstępów prostytutek. Albo, co gorsza, twojej własnej żony.
Wstaję i gaszę światło. Żarcie na stoliku jest niedojedzone i zamienione w lepką, różnobarwną breję, pozostałości po eksperymentach ze smakami. Kurwa, co ty robisz, przecież ty porywasz dzieci i dajesz im narkotyki, zły stary człowieku. Siadam obok na łóżku i przeciągam palcem po jej plecach, mocno, zagłębiając go w skórę.
Już chyba powoli wiem, teraz w hotelu, po co to robię, czemu ją zabrałem, to forma zemsty, próba bezustannego pokazywania, kto tu będzie panem sytuacji, kto będzie nadzorował i karał, wydzielał racje żywnościowe i opowiadał bajki na dobranoc. Kto tu, kurwa, naprawdę rządzi? Who’s the king? To uspokaja, bo zemsta to racjonalny wzór, a zakochać się to jak wysadzić fraktal.
Czas wyłączyć zadawanie pytań. Przestać ogarniać, dlaczego to w ogóle się dzieje. To się staje. To pewna konsystencja rzeczywistości, jej budowa, przyzwyczaiłeś się do pewnego stanu skupienia, bo nikt jej jeszcze do tej pory tak bardzo nie podgrzał. Za to ona uruchomiła pytania na pełen regulator. Gdy jechaliśmy stopem tirem - ja zbity z nią na przednim siedzeniu, pytania się wręcz z niej wysypywały. Czy pan daleko podróżuje, co się panu najdziwniejszego stało po drodze, czy pan ma żonę, i czy ona się o pana nie martwi, jak to możliwe, że się panu nie nudzi? Po czterdziestu kilometrach zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej - i ona poszła zrobić siku, a facet - brodaty olbrzym z chrystusowym uśmiechem - przyniósł mi do kabiny dużą kawę z automatu w piankowym kubku.
- Ta twoja siostra to straszna gaduła - powiedział. - A czemu nie jedziecie pociągiem?
Leży na łóżku, w spodniach i koszulce, a ja chcę ją rozebrać, po prostu, żeby było jej
wygodniej. A ona się obudzi i znowu wszystko będzie spieprzone, i zniknie, tak jak wtedy na domku, kiedy jeszcze myślałem, że jest jakąś dziewczyną, którą trzeba dotykać i podrywać, wkładać i zdejmować, ugniatać i wygładzać.
- Chcę tylko, żeby było ci wygodnie - mówię, rozpinając sztruksy i ściągając je w dół.
- Nie wątpię - odpowiada, wymruczająco wysapując te słowa i przekręcając głowę na poduszce w prawą stronę.
Lepka, niematerialna ruro, przestań wariować. Lepka ruro. Święta kulo. Matko Boska.
Jej nogi są strasznie szczupłe, blade patyki, ale mimo wszystko jest w nich jakiś procent miękkości, strasznie delikatnej i subtelnej, jej uda są jak poduszki do eksponowania tanich pierścionków zaręczynowych. Więc dotykam ją tam, a ona mówi - „m-m" - to najprostsze nie - a ja nie wiem, tak jak zwykle, tak jak nigdy nie wiedziałem - czy gdy one tak mówią, to czy trzeba poddać się rozkazowi, subtelnie napierać dalej, czy złamać wszystkie bariery i pierdolnąć z impetem hiper-samca?
Kładę się obok niej, a ona zasysa cicho powietrze, jak puszczony od tyłu na taśmie szept. I biorę to powietrze z jej ust, i przekazuję sobie, a w nim są środki nasenne, więc kładę głowę obok, przysuwam się jak najbliżej, chociaż zostawiam sobie te trzy milimetry ostatniej bariery. A ona wtedy odwraca się i jakby wtula się nie tyle we mnie, co w moją aurę, w cząsteczkowe promieniowanie, i wpycha mi kolano w brzuch - to jedyna porcja cielesnej bliskości. I nawet przez sen przychodzi i odchodzi - cofa się na swoją połowę, którą odkreśla demarkacyjna bariera, niemożliwość zjednoczenia, z którą jeszcze nie wygraliśmy; ten remis jest gwarantem jej bezpieczeństwa, a ja tak bardzo staram się, żeby nie uciekła, że mogę zgodzić się na wszystko. Na dogorywanie z padaczki w jej centymetrowym promieniu. Zasypia, cicho, powoli, zasypia śpiąc, jej oddech to mój zegar, świst tlenu to moje wskazówki, przez czerń czarną jak diabli krwotok widzę małe cycki, które unoszą się i opadają w rytmie niezauważalnym jak martwy ptaszek, zdychający koliber, zasypia, i co się jej wtedy śni - zepsuty pad do konsoli, w którym analogowa gałka steruje emocjami drugiej osoby, dociskasz kciukiem do granicy i patrzysz jak na czyimś szklanym szczycie pęka rtęć.
A gdy wylądowaliśmy na jakiejś stacji benzynowej po południu, było strasznie ciepło, ona zaczęła wyjmować pieniądze z różowej portmonetki i skrupulatnie je przeliczać, chcąc kupić sobie pakowane w plastik kanapki i colę, i wyszła, a potem zobaczyła przez drzwi toalety, jak myję sobie stopy w zlewie - kurczę, ludzka sprawa, no każdemu czasami dają nogi, tzn. może tego nie czujesz, ale czujesz pewne zużycie, zasklepienie tych trzech mniejszych palców.
I popatrzyła, jak mocuję się próbując pokonać to, że nie trenowałem nigdy baletu, i wepchnąć stopę pod kran, i powiedziała:
- Jesteś beznadziejny.
- Bardziej beznadziejna jest, na przykład, męska perspiracja stóp. Ty nie wiesz, co to znaczy.
- Nie - zastanowiła się przez chwilę, obserwując, jak próbuję wytańczyć umyte nogi - nie nie, sama czynność nie jest beznadziejna. - i zaczyna się śmiać - W tej nieporadności jest coś beznadziejnego.
Zacząłem szukać w plecaku czystych skarpet, udając, że nie słyszę, co mówi.
Rano nie ma żadnych starych ludzi. Rano w sumie nie ma nikogo. Schodzimy na dół, nie zapadając się już w dywan, stawiając po nim raźne i pewne kroki. Restauracja jest pusta. Sami i parę krzątających się dziewczyn, i tych samych chłopaków co wczoraj, uciekinierów z Polski Be stawiających na podłużnym stole miski z dziesięcioma rodzajami płatków, dzbanki z kawą i herbatą, ser i jabłka. Kaśka bierze jabłko i zaczyna je gryźć.
- Co trzeba zrobić, aby uciec stąd i nie zapłacić? - pyta się mnie na ucho, przyciągając mnie do krzesła, więc siadam. Rozkaz.
- Nie wiem - mówię cicho. - Ale może zapłaćmy. Oni tutaj mają serię procedur, którymi karzą takich jak my. Bumelantów i odpierdalaczy za których już nas mają, ty, zobacz, jak on na nas spojrzał, jesteśmy tu pod ciągłym obstrzałem. Przecież my wyglądamy jak punkowy duet robiący trasę po skłotach. Performanse z paleniem flag, serek topiony z kakao jako kał.
- Jakich nieuczciwych niegodziwców? Jakie skłoty? O czym ty mówisz? - zastanawia się, o mało co nie zalewając płatków herbatą, po chwili reflektuje się i bierze karton mleka - ty nic nie rozumiesz. Od początku nie wiesz, że to jest system, który trzeba złamać. Boisz się?
Nie wiem, czy się boję. Chodzi o to, żeby przejść level.
- Żeby przejść level.
- O właśnie, coś w tym rodzaju. Już zaczynasz o tym myśleć trochę inaczej. To jest struktura, którą się rozwala, system, który się hakuje, i wychodzi się najkrótszą drogą, znajdujesz swój szlak poruszania się. System jest otwarty. Zostawia ci nieskończone możliwości.
- Przestań. To zaczyna być ryzykowne. Kradzieże i defraudacje. Cały czas. Przecież zawsze można znaleźć jakieś pieniądze. Zresztą, po co w ogóle ty to zrobiłaś?
- Bo nie mieliśmy pieniędzy, durniu - patrzy na mnie, a po chwili pakuje sobie do ust
łopatę płatków i nie chce już nic mówić.
No tak. Przecież w grze, jak nie masz pieniędzy, tokenów, to nie kupisz sobie żadnych magicznych przedmiotów, punktów mana. Ale z drugiej strony, czy naprawdę chciałem, żeby jadła ze śmietników? Czy naprawdę się do tego aż tak bardzo nie przygotowałem?
- Mówię ci, po prostu wyjdźmy. Ale musielibyśmy coś zrobić z bagażami. Na przykład wyrzucić je przez okno.
- Zostawiłem w recepcji dowód osobisty.
Milknie na chwilę, musi przetrawić te dane, dłubie łyżką w misce, po czym pociera podbródek, sygnalizując intensywną pracę procesora. Już nie jesteśmy sami. Na stołówkę wchodzi jakaś stara baba, taksuje wzrokiem całe pomieszczenie, po czym powoli, dementywnie, zaczyna układać na talerzyku wzorki z rodzynek i kawałków sera. Wszystkie stare kobiety w Sopocie wyglądają tak samo, więc struga paniki ścieka mi po karku, zaraz chyba odruchowo zacznę obkładać sobie twarz kanapkami z serem, żeby tylko nas nie rozpoznała.
- To na pewno nie ona? - trącam ją delikatnie, aby spojrzała w stronę tego leniwie sączącego mleko kapsztyla.
- Mógłbyś jakoś wykraść ten dowód. Wiesz, że tu nie chodzi o pieniądze.
Z drugiej strony, jakby pieniądze były kiepską pobudką.
- Popatrz na nią, powtarzam, starając się jakoś delikatnie zasygnalizować, aby się chociaż przez chwilę skupiła.
- Nie wiem. To może być każda - mówi i też ścisza głos - ale jeśli nie wydarła się od razu i nie zaczęła szarpać tego chłopaka za garnitur, to raczej nie ona.
- Może jest ślepa i nie widzi z takich odległości.
- Jak jest ślepa, to też się boi, i na pewno nie dojdzie na taką odległość, żeby nas rozpoznać.
Z drugiej strony, jesteśmy trochę charakterystyczni.
- Ej, mógłbyś zagadać portiera, coś powiedzieć, że nie działa zamek od drzwi w pokoju, a ja mogłabym wziąć ten dowód, jakoś go wykraść, bo pewnie leży gdzieś na wierzchu. Jeśli jest w jakiejś szufladzie zamykanej na kluczyk, to umowa stoi, jesteśmy grzeczni.
- Chociaż mogła zapamiętać tylko twoje okulary.
Gra video się zaczęła. Przed tobą pierwszy quest i nie ma żadnej solucji, jak poradzić sobie z rozbuchaną wyobraźnią niewolniczki przygodówek.
- To nie ona - patrzy na mnie z wyrzutem, jak na strwożonego harcerzyka - to nie ona,
a ty musisz się tak wszystkiego bać? Myślałam, że jedziemy na wielką przygodę.
To argument nie do zbicia, księżniczko, ta nasmarowana kwasem żyletka wyrzutu, najgorszego na świecie, i niech ci będzie, obrabuję tu nawet sejf.
- Pójdę do nich i powiem, że coś nie działa z telewizorem - mówi, nachylając się, i znowu szepcze, to niekończąca się wymiana sekretów, ustalanie spisków, Pan Samochodzik I Video Dziewice.
- Pójdę do nich, powiem, że się spieprzył telewizor, a ty podejdziesz po chwili, rozejrzysz się, gdzie leży dowód, i go tak szybko chapniesz ręką, a potem wyjdziemy, oni nie zauważą, przykryjesz jakimś innym.
Kończymy śniadanie, zresztą i tak nie mogę już nic więcej zjeść. Balansowanie na granicy prawa odbiera apetyt. Delikatnie przemykamy się przez restaurację i zauważam, jakbym się cofał, ale ona podchodzi twardo do kobiety siedzącej w recepcji - młodej dziewczyny w okularach, z ufarbowanymi na blond włosami, z nieśmiałą, mysią twarzą, i zaczyna:
- Przepraszam, ale coś jest nie tak z telewizorem. Nie działa. Poza tym, nie ma cieplej wody. Mogłaby pani iść to obejrzeć?
I zaczyna się kaskada zarzutów. Patrzę na nią i jestem ślepo zafascynowany. Jej drobny głos ma w sobie stanowczość dyktatora. Wymachuje dłońmi, kobieta nie może się oczywiście stamtąd ruszyć, nie może opuszczać stanowiska, obok stoi jeszcze jeden chłopak z recepcji i ją obserwuje, patrzy na całą tę sytuację i żuje gumę, podśmiewuje się, a ja jestem tak bardzo zafascynowany, że przez chwilę umyka mi to, że mój dowód leży na samym wierzchu, przykrywa go tylko metalowy długopis, który opuszczony o ten milimetr może wydać delikatny, cichy stuk. Patrzę na nią, w ferworze walki, patrzę na tego zblazowanego króla dyskotek, który dorabia tutaj pewnie do zakupów na francuskim szrocie i - błagam, nie spójrz mi w oczy - to dla ciebie, królewno, stałem się bandytą.
- Ale proszę się uspokoić, zaraz na pewno ktoś przyjdzie i to załatwi.
- A co, nie może pani obejrzeć Teleranka? - jeden z chłopaków rzuca w kierunku jej klatki piersiowej, która pod sutanną swetra sprawia wrażenie prawie płaskiej, a ona zaciska usta i mówi:
- Pan jest bezczelny, i to tak bardzo, że to idzie od pana wielkimi falami, jak fale radiowe, i na pewno te fale odbierze pana kierownik.
On na pewno w tym momencie popatrzyłby na mnie, ale ja już obracam w kieszeni zmiętą książeczkę i pieszczę jej rogi. Nigdy w życiu nie była taka cenna. To dla ciebie.
- Mam nadzieję, mówi - obraca się na pięcie, i tymi brązowymi plamkami ktoś
wypisuje na białej skórze słowo nienawiść. - Bo za piętnaście minut zaczyna się Kino Familijne, i dziś jest, kurwa, Piotruś Pan.
I tylko jeszcze raz się odwracam, czy tam, w restauracji, to na pewno nie ta stara kobieta, którą okradliśmy, moczy w herbacie kawałki wędliny, próbując sobie przypomnieć, jak na imię ma jej syn.
Oczywiście nie zapłaciliśmy Oczywiście, nie mogliśmy wyrzucić przez okno Nintendo, więc schowała je do małej, przewieszanej przez ramię torby. Oczywiście, wszystko wylądowało za oknem, zamknęliśmy drzwi na hotelowy klucz, a potem wyrzuciliśmy go do odpływowej kratki i podsłuchiwaliśmy jak zabiera go woda - mała, aczkolwiek zdradliwa rzeka z resztek deszczówki. Oczywiście, za te pieniądze kupiliśmy dwie drogie butelki szampana, i piliśmy je jak oranżadę, zagryzając pączkami, i leżąc na plaży. Dwie butelki drogiego, prawdziwego szampana - ona sama pokazała je palcem, i najpierw pomyślałem, jakim cudem ona może znać się na alkoholu? Po pierwsze jednak, w Paryżu wszyscy piją szampana. Po drugie, i tak pewnie wszystko wie z internetu. I wszystko było całkiem ok - ciepły piasek, zimna sól, tlen uzdatniany jodem i galerie grubych różowych dupsk - ale teraz przywlokła się ta tleniona, upośledzona dziewczynka, stoi nad nami i coś nam opowiada, wypacając na nas swoją gorączkę.
- Słuchajcie, pokażcie mi, gdzie jest Ados.
- Nie wiem, co to Ados - przeczesałem włosy patrząc na nią, a ona stała nade mną, z blond-biało-świńsko-mlecznym ciałem, kostium kąpielowy z gumy do żucia wrzynał się jej w brzuszysko, ręce pokrywały jej fluorescencyjne paski plastiku - pamiątkowe dog-tagi po kolejnych okradzionych Orsayach.
- Nie no, musisz mi pokazać, gdzie jest Ados - fukała, przekładając jedną białą stopę nad drugą w tym dziwnym, piaszczystym stepowaniu.
- Nie wiem, co to Ados - powiedziałem powoli, wciągając powoli powietrze, za każdym razem, gdy gardło chciało powiedzieć - spierdalaj. No bo spierdalaj, w momencie kiedy scenariusz zaczyna być pisany potem buddyjskiego mnicha, kiedy życie kręci kulminacyjny moment klipu, pojawia się mutant z Prypeci, który pluciem ci w oczy chce skasować całą zawartość twojej czaszki.
Pomimo upału na plaży ona założyła cienką bluzkę, ale z długimi rękawami, chroniącymi nadgarstki przed jakąś atakującą znienacka żyletką, a ja przygarnąłem ją do siebie, tak trochę, a po chwili mocniej, zlikwidowaliśmy ten pieprzony centymetr, w końcu, po raz pierwszy.
Bo poza tym jednym szarpnięciem, tam, wtedy, w lesie, bałem się jej dotykać, i to nie dlatego, że przerażała mnie wizja poczucia pod spodem jakichś chromowanych obwodów; po prostu nie wiedziałem jak.
Wypiliśmy całego szampana, rozsmarowywując do tego językiem po podniebieniu resztki lukru ze starych pączków, i słońce kazało alkoholowym bąblom w jej krwi po prostu się przyssać. Wyżłobiliśmy sobie miejsce w piasku, zakamuflowaną kotlinę, formując ciałami delikatne wgłębienie. Jak pijani komandosi przystąpiliśmy do obserwowania terytorium. Pokazywałem palcem jej kolejnych przechodzących ludzi i zaczynaliśmy dopowiadać do nich cokolwiek absurdalne biografie. Ona zanalizowała może dwa spostrzeżenia, ale sama zaczęła wyłapywać co ciekawsze okazy, łapiąc je w zasięg swojej bezlitosnej aparatury. I to już nie było żadne dopowiadanie - to byli właśnie ci ludzie, nie mogli być jacykolwiek inni, niż wynikało to z tych szeptanych mi do ucha opisów.
Chłopak z blond włosami, krótko ostrzyżonymi, ze spieczoną, czerwoną skórą i okularami w rogowych oprawach okazał się być gejem, który odkrył swoją seksualność dopiero na pielgrzymce do Lichenia.
Kobieta z rudą trwałą, która wygląda jak przesterydowany lis, z ciałem jak wypchany zepsutym mięsem nylon, przetacza się po plaży, plaskając wokół piaskiem, i wiemy oboje, wybici ponad, że płacze sama w obitym pirackimi kasetami mieszkaniu, wysyłając SMS-y „spotkajmy się" do randkowego serwisu telegazety. Bo przecież bez wątpienia jest samotną nauczycielką.
- Moja pani od geografii - skończyła i zaczęła Kaśka, wrzynając się stópkami w piach.
- Nie wierzę ci, byłaś indywidualnie nauczana - mówię,
Alkohol pokonał jej barierę. Już mnie nie odpycha.
Już wie, że przede wszystkim ma ochotę się przytulać.
Powoli zaczynam rozumieć - to podświadoma potrzeba zassania się do siebie nawzajem, kasuję wydruk mojej gwałtowności, tam na domku, wtedy wszystko spieprzyłem, rzucając się na nią jak zwierzę, berserker, i teraz muszę powoli to odbudowywać - dotykowe zaufanie, i Jezu Święty, jak to dobrze, że to się dzieje, bo przecież jesteśmy ssakami, tego potrzebujemy, dotykać się, a tymczasem:
- Ale co to Ados - mówi Kaśka, cichym i zirytowanym znudzeniem.
- No dyskoteka no, nie wiecie co to Ados, kurwa, skąd wyście się kurwa urwali - mówi upośledzona złodziejka kolorowych ubrań.
- Nie chodzimy do dyskotek - Kaśka kontynuuje, a ja się wycofuję, może za dużo ludzkich odpadów z nieba, spadających na mnie jak rzucone przez karmę kamienie - karma to
głupi, zapchany ampułami kibol.
Następne było małżeństwo, on utuczony, ale dopiero od splotu słonecznego w dół, wpychający swoim dzieciom bezmleczne lody truskawkowe do ust, aby się przez chwilę zamknęły, aby nie były obecne, aby on i jego szczurza, chuda żona mogli przez chwilę popielęgnować swoje odwrócone plecy, raka teściowej i brak tematów do rozmów od dziesięciu lat.
I przechodzi przedziwny facet, w żółtych, ortalionowych piłkarskich spodenkach Adidasa, nieodparcie kojarzącymi się z wuefem w podstawówce, z jednym, zapuszczonym na czubku głowy dreadem i z potężną, wymalowaną na plecach strzałą. Niesie boom-boxa, podryguje w jego takt, patrzymy na niego jak na sto tysięcy zsynchronizowanych, północnokoreańskich breakdancerów - to widowisko tego kalibru - rusza tyłkiem jak chora na epilepsję modelka, trochę skacze w piasku, a z magnetofonu dobiega ochrzczone chrzęstem starej taśmy You keep me hangin'on Kim Wilde.
- Co za pierdolec - mówię do Kaśki - widziałaś go przedtem?
- Nic bym do niego nie wymyśliła - zaciska usta i kręci głową - Absolutnie nic. On sam jest jednym wielkim wymyśleniem.
Kocham cię.
Z drugiej strony przecież to tylko plaża, zbieranina ssaków, i najdziwniejsze okazy mogą się o ciebie otrzeć i o ciebie uderzyć, nawet jeśli zabarykadowałeś się szampanem, pączkami i chudą, piegowatą miłością życia.
- Więc nie powiecie mi, jak tam dojść?
- Idź stąd.
- Nie musisz być taka, kurwa, niemiła. O co w ogóle ci chodzi? Czy ty tu przyjechałaś z Warszawy, czy jak?
Kaśka zaczyna być zdezorientowana, ale bez cienia strachu, zaczyna po prostu się krzywić, jakby obserwowała ją i zaczęła wątpić w teorię, że tak naprawdę wszyscy pochodzimy z tej samej puli genetycznej.
- Merde. Ja nie jestem niemiła, ale może będę - zaczyna - mówi cicho, ale dobitnie, stawiając stempel wkurwienia na każdej spółgłosce - wiesz, fajnie by było, jakbyś stąd sobie poszła.
Gdy ją przytulam - gdy naprawdę ją przytulam - a zrobiłem to wtedy po raz pierwszy - wtedy tak naprawdę zrozumiałem, o co chodzi; że być może to już nie chodzi o robienie na sobie nawzajem wrażenia, podrywanie się, grę w dominację i uległość, szpanowanie,
matkoojcowskobraterskosiostrzano-freudowski blues siusiaka i cipki, przycisnąłem ją do siebie - już nie miała na sobie workowatego swetra, tylko cienką bluzę z suwakiem, która opinała tę drobną prawie-bezcielesność - przycisnąłem ją najmocniej, tak jakbym chciał przez nią przeniknąć; jakbym chciał, żeby nasze żyły zawiązały się na supeł; i wtedy najpierw dotarło do mnie, że to nie jest tak, że ona i ja; że jej nie ma; i że nie ma mnie; że jest jedno Święte Światło, że zamieniamy się w plamę boskiej leguminy; że to jest właśnie banalne to, co próbowała wyskrobać nieskończona armia literatów-onanistów; a potem nagle, jakbym połknął szklankę spirytusu, zobaczyłem, że to przecież tylko i wyłącznie mój film; że to moja recepcja; że ona po prostu po raz pierwszy się do kogoś przytula, i pewnie przytuli się jeszcze nie raz. I wtedy poczułem się kurewsko źle.
A teraz jej nie ma. Po raz pierwszy wtedy jej nie było, pomyślałem dużo później, brodząc w tłumie lunatyków, nafaszerowanych kiepskim teatrem polskiego rocka, zwierząt na poetycko-punkowo-piwnej paszy.
Przebiegłem cały Monciak, w te i we wte, jak chory na wściekliznę sprinter, i jej nie było. Ja miałem całą czaszkę, nikt nie kopnął mnie w głowę, nie obdarł mi pleców ze skóry, ale jej nie było, nie było jej przy wystawie sklepu z kolorowymi torbami, po którego szybie wodziła palcem jakieś piętnaście minut, onieśmielona feerią gadżetów.
Wypluwam z płuc pięć lat papierosów. Wypluwam z płuc sól. Jej nie ma. Wbiegłem na molo, jak szalony, mijając wszystkich ludzi, do których ona potrafiłaby opowiedzieć historię, do każdego, dezintegrującą jak jakaś magiczna broń He-Mana, jak promienie gamma.
To nie film, to nie powieść, więc nie zaczynaj wrzeszczeć.
- Jesteś niemiła! Jesteś chamską zdzirą! Co ty myślisz, kurwo, że ty tu sobie przyjechałaś nie wiadomo skąd i możesz się w ten sposób odzywać? O co ci chodzi?
Interweniuję, podnosząc się, używając swoich łokci jak gniotących piach lewarów.
- Słuchaj, to my nie wiemy, o co ci chodzi. Przychodzisz tutaj, wiesz, zaczepiasz nas, pytasz się o jakiś Ados, my nie wiemy w ogóle, co to jest, wiesz, czy to jest dyskoteka, czy to jest jakiś, rozumiesz, dyskont spożywczy, i nagle wyzywasz Kasię od kurew.
Postaw się, broń honoru.
- Powinnaś ją przeprosić - mówię i zapalam papierosa. Co to za pieprzony mutant, kto w ogóle go tutaj katapultował?
- Nie będę, nikogo, kurwa, przepraszać! Nie potraficie nic powiedzieć, mieszczuchy, jebana warszawka, pozery!
- Ty, ona jest nienormalna - mówi Kaśka, cicho, ale tak, żeby usłyszała, i przygarnia się do mnie coraz mocniej, czuję jak jej serce bijąc stuka mi o płuco, i wiem o co chodzi - ta pierdolnięta fanka hiphopolo, tipsów i tamponów w serduszka może zaraz wyciągnąć nóż.
- To ty jesteś nienormalna, ty kurwo, nie masz mózgu - ona krzyczy, i teraz już rozumiem, ona ma jakieś ADHD albo syndrom Touretta, chyba zaraz się oślini - to „wo" przeciągnęła i wywaliła z siebie tak, jakby miała jakieś poważne upośledzenie. W ten sposób muszą się wyzywać w zamkniętych zakładach, gdzie podobnych ludzi trzyma się w kamerowanych świetlicach i karmi lorafenem.
- Koniec końców - chcę nadal ją uspokoić, ona jest niebezpieczna, zaraz zawołam, czy nie ma tutaj jakiegoś opiekuna - koniec końców, nie wiemy, gdzie jest jakiś Ados, i nie wiemy, gdzie jest tutaj gdziekolwiek cokolwiek, bo, po prostu, rozumiesz, nie jesteśmy stąd.
- Zasrana warszawka, ciule, chuje, obszczymury, kondony! - wyrzuca w nas ostatnią porcję bluzgów i kopie butelkę od szampana, i pewnie boli ją od tego noga. Na zdrowie.
Nie możemy się otrząsnąć, po co w ogóle był komuś potrzebny ten zupełnie bezzasadny atak, ale po chwili zatapiam głowę w jej kościstym ramieniu, ciało z powrotem przypomina sobie o bąbelkach, a one powtarzają rozkaz ciepła, i znów na chwilę zapadamy się w siebie, bez żadnych oporów.
A teraz jej nie ma.
Idę jeszcze raz główną ulicą, spokojnie, oddychaj, i mijam po kolei wszystkich, ten sam zestaw statystów wpuszczony do każdego miasta, na zasadzie planowego rozdzielana ludności - żule, kurwy, fani techno z małych miast, turyści, rodzinni turyści, narkotykowi turyści, religijni turyści, kuracjusze, hiphopowcy samochody z chłopcami, chodniki z dziewczynami, a wszystko oblewa prysznic z rozwodnionego piwa.
Szukam jej, próbując się uspokoić, bo przecież jestem tak rozbiegany, że mógłbym ją gdzieś przegapić. Zaglądam po kolei do każdego sklepu i knajpy. Może tam się schowała? Zostawiłem ją jak ostatni szczur. To dotarcie do podstawowej, pierwotnej blokady. Ocaliłem siebie, mój organizm podjął złą decyzję, uratowałem własną dupę, jak kompletny lewus, jak gnój, gubiąc ją, a przy okazji gubiąc, mówiąc najprościej, pieprzone światło ze środka siebie. I to w chwili, gdy z teledysku wszystko zaczęło zlepiać się z powrotem w sens, zgubiłem ją, w środku ciemnego Sopotu - miasta śmierci, wypadła mi z rąk szklana kulka mojego świętego życia. Ulica jest jak jeden wielki rapowy kawałek, konfidenci rejwerzy i kurwy, klubowicze i włóczędzy, wszyscy pogubieni jak dzieci w wakacyjnej percepcji. I ja też czuję się jak dziecko, które nagle zgubiło się w mieście; cały czas kurczowo trzymało się ręki swojej
matki, aby nie wpaść do obłożonych zabawkami i watą cukrową wilczych dołów. A tu ciach. Jak ty mogłeś wszystko tak spierdolić?
Zasnęliśmy i obudziliśmy się po jakichś dwóch godzinach po to, by zdać sobie sprawę, że strasznie nam się nudzi, i to było strasznie sympatyczne - przytulone uświadomienie sobie, że tak naprawdę nie mamy nic do roboty. Wybór padł na zainstalowany przy molo dom strachów, wokół którego orbitowały dwie wycieczki z podstawówek; weszliśmy do środka, zapłaciłem za bilety i przez pół godziny obiegały nas dreszcze rozczarowania. Lateksowe imitacje wnętrzności, gumowe potwory Frankensteina i fluorescencyjne, przypominające więzienne tatuaże ornamenty; ziewaliśmy poirytowani nieletnim wrzaskiem, trzymając się za ręce - bo to przecież archetypiczna randka - wzbudzanie strachu by wywołać opiekę - nawiedzony dom, kino samochodowe, tanie wino na cmentarzu o północy. Ale było warto.
- Nigdy nie byłam w wesołym miasteczku - powiedziała, wczepiając się nagle w moje ramię - bo chyba czuła, że tak powinna, wczepić mi się w rękę, jak każda dziewczyna na randce w domu strachów z o dziesięć lat starszym kolesiem.
- Pieprzysz.
- Nie. Nigdy Jak byłam mała, to nie chciałam jeździć. Wiesz, miałam straszną jazdę, żeby być nie-dzieckiem. Wiesz, o co chodzi?
- Dorosłym?
- Nie, nie-dzieckiem. To trochę różnica.
- Jaka?
- No taka, że dorosły jest bardzo nieokreślony, i do tego w porównaniu do nie-dziecka okazuje się strasznym rozczarowaniem. Wiesz, po prostu okazuje się, że chodziło ci o coś zupełnie innego. W każdym razie, nie chciałam jeździć, a jak już zachciałam, to byłam już za stara, aby ktokolwiek mi to zaproponował.
Wyszliśmy z domu strachów, przerażeni tym, że to już zaczyna być romans, i zaczęliśmy patrzeć na zachód słońca, bo już powoli zaczynało obklejać różem wodę, wielki i brudny basen, pełen śledzi i polsko-norweskich rzygów - pijany prom emituje niemniejszą ilość toksyn od wycieku naftowego - i objąłem ją, aby złożyć parafkę pod tym coraz to bardziej rosnącym romantyzmem. Obok nas dzieciaki opluwały się chrupkami, zesrane z wrażenia po kontakcie z armią lateksowych straszydeł. Przecież nie ma Nibylandii, dzieciństwo mieszka na ulicy Wiązów, pomyślałem, ani przez chwilę nie zwalniając tej ciepło założonej ręki na jej drobnym ciele.
Po domu strachów poszliśmy coś zjeść, do jakiejś budy z kebabami, i jedliśmy zapakowane w zimne bułki odpryski mięsa z sałatą, a ona pożerała to, jakby to był jakiś niewyobrażalny przysmak - no tak, ale pewnie jeszcze wszystko jej smakuje - popcorn, hot dogi, pepsi, cały ten tekturowy kał, który ma cię uzależnić w młodym wieku. Może niedługo zaczną wstrzykiwać pepsi noworodkom na porodówkach, pomyślałem głośno, patrząc na łysą i wyrzeźbioną na końskich sterydach kolejkę po kebab, a ona powiedziała:
- No, w sumie już się podaje małym dzieciom colę, jak mają problemy z żołądkiem.
- Może są dodatki coli do tabletek, które się je w czasie ciąży, albo do humany albo w ogóle smarują tym kondomy? - mówię, znów się wgryzając, i nagle słyszymy okrzyk oskarżenia:
- To oni! - i to jest ten sam okrzyk, który parę godzin temu pojawił się na plaży, i nagle odwracam się lewo, i jeszcze raz, ten sam okrzyk:
- To oni! To ci skurwiele z Warszawy! To ona na mnie napluła, a on wyzwał mnie od dziwek i lesbijek!
I widzę przedziwną grupę, spryskani perfumami butaprenowcy po hormonalnym strzale, wyżelowany syndykat w czerwonych bluzach od dresu, wszyscy wyglądają tak samo - w dziwny sposób przerośnięci, patrzący na mnie i nią, i znów ten znajomy głos:
- Weźcie im najebcie! Oni mnie nawyzywali, nazwali mnie kurwą, rozumiecie, na plaży, gdy ja tylko chciałam...
Chcę powiedzieć, że to nieporozumienie, i odwracam się w kierunku Kaśki, a na najśliczniejszej buzi świata rozkwita pąk przerażenia. Odkłada kebab powoli i ostrożnie, jakby bułka miała sporą domieszkę platyny.
Wiem, że nikt nie zareaguje. Wiem, że nikt nikogo nie zawoła, że zadziała mechanizm zbiorowej odpowiedzialności, że ewentualnie będą tylko szturchać się łokciami, gdy będą mnie tu obdzierać ze skóry i karmić podeszwami chińskich adidasów.
W świetle prawa, aby była to obrona własna, powinienem mieć takie same buty. Chińskie adidasy.
Przerażenie. Mechanizm obrony. Obejmuję ją, delikatnie, ale pod stołem, żeby nikt nie widział.
- Wstań i chodźmy, tak, żeby nikt nie widział - ona mówi, i zaczynamy iść powoli szpalerem zaszczanych, przykebabowych ławek. Współjedzący nie reagują.
- Zróbcie coś - ona mówi, a oni przecież robią, staram się na nich nie patrzeć, ale rzucam na nich przelotne spojrzenie, kątem oka, aby oszacować zagrożenie - i już wiem, ilu ich jest; siedmiu albo ośmiu, gotowych na rozkazy pani generał ze zgąbczeniem
śródmózgowia, staram się nie wyobrażać panujących w tej grupie przerażających relacji; zbiorowych orgii w przeznaczonej do tego kempingowej przyczepie stryja, gdzieś w jakimś lesie, przy akompaniamencie kaset z „Popcornu" - gra w karciany Flirt, gra w pokera na rozkazy z robieniem loda, lizaniem dupy, piciem benzyny i zjadaniem taśm magnetofonowych. To jakieś plemię półludzi, odchowanych w dolnej warstwie społeczeństwa, żyjących pod chodnikiem mutantów, wychodzących co noc na krwawy żer. Musimy uciekać.
Pewnie któryś z nich ma nóż - sprężynowca, motylka, cokolwiek, jakkolwiek się to nazywa. Gdyby miał, mogę mieć co najwyżej nóż, aby była to obrona własna. Ale ja nie mam nawet, kurwa, chińskich adidasów.
- Jak to dobrze, że nie jesteśmy ujarani - mówi, i gdy wychodzimy z zasikanej i zarzuconej papierami altany, gdy stawiamy pierwszy krok na chodniku, oni momentalnie podchodzą, ze swoją upośledzoną prokuratorką, prosto do nas.
- To jakieś nieporozumienie - mówię, i czuję jak ona wtula się bardzo mocno w moje ramię.
Możecie, chuje, złamać mi żuchwę o krawężnik.
- To jakieś nieporozumienie, to wasza koleżanka nas zaczepiła i chciała, żebyśmy coś jej pokazali.
- Ty, na początek wypierdalajcie z telefonów - mówi pierwszy, nieogolony herszt.
- Na początek - powtarzam, na spokojnie, bo akurat nie mam telefonu.
- I dawajcie tę waszą warszawską, kurwa, kasę, wy chuje - mówi blond-wiedźma, Courtney Love pijąca błyszczyki.
Robi się wyjątkowo nieprzyjemnie. Nie chcę patrzeć na Kaśkę, ale wyczuwam jej pragnienie, aby wchłonęło ją moje ramię.
- Słuchajcie, ona chciała, żebyśmy ją gdzieś...
I wtedy odwracam się w bok i widzę wielki, świetlny neon - ARDOS. Może to być neon czegokolwiek. Supermarketu, dyskoteki, burdelu, więzienia, hotelu.
I wtedy czuję pierwsze, hipersilne jebnięcie zbrojonego adidasa. I wtedy - INSTYNKT SAMOZACHOWAWCZY - i wtedy chwytam jej rękę, i zaczynam biec, bardzo mocno biec, z całej siły, i - dopiero po czterdziestu oddechach, po czternastu zakrętach, po trzech wyjebanych koszach na śmieci, i - dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, że moja ręka jest pusta, druga też, że nikogo przy mnie nie ma, i nie mogę przestać biec.
A teraz jej nie ma. Mimo że przestałem biec godzinę temu, i nie wiem, ile biegłem, biegłem, dopóki nie przewróciłem się mordą w mokry piasek. To logiczne, przecież zawsze jest ich więcej, a ja zawsze spierdalam, a Moja Była Kobieta zawsze się ze mnie wtedy śmiała, gdy patrzyła, jak muszę uciekać przed bandami wściekłych i złych - mówiła wtedy, śmiejąc się i głaszcząc mnie po głowie - ale z ciebie ofiarka. Mała, zgarbiona ofiarka. Psychologiczny profil potencjalnego wpierdolu. Postura i postawa zawsze prowokująca oprawców. Mój biedny Dawidku.
Chyba zaczynam tęsknić.
To już daleko od jakichkolwiek hoteli przy plaży, chińskich restauracji, najdalej wysuniętych bud z najtańszymi rybami. Mam usta pełne piasku i nie mogę się podnieść.
A teraz jej nie ma, wracam, zawracam, robię koła i się cofam, szukam i zaczynam już ją wołać, bezwiednie, ale gdziebym nie spojrzał, jest nieobecna.
Zgubiłem ją, a może nigdy jej nie było? Paranoiczny fantazmat, projekcja seksualnych fantazji, może to pierwsze ocknięcie się w Sopocie, a następne będzie u psychiatry - flashback nieudanego kwasa, może to był sen, który wypadł mi z rąk?
Nigdzie jej nie ma. Obudź się. Nigdy jej nie było. Cały ten autostop, ten domek, to Nintendo, to chude ciałko, te piegi, te drobne dłonie, tego nie było, to nie istniało. Jesteś w Sopocie, byłeś u jakichś kumpli, tych, co zawsze wpadają na durne pomysły, aby napić się na molo wywaru z grzybów, tych, co kazali ci powąchać jakieś smażone na patelni detergenty, i teraz się budzisz z jakiejś zawiesistej fazy - czymkolwiek to było, to nigdy nie istniało.
To jak sen, w którym przyśniłby ci się milion dolarów. Albo wymarzona płyta. Albo cokolwiek. Budzisz się i zostajesz z poduszką, z pustymi rękoma, i nie podniosłeś żadnej sukienki, co więcej, świat nadal ma pas cnoty.
- Ej, to chyba twoja dziewczyna - słyszę za sobą głos i odwracam się.
Pod sklepem monopolowym, pomiędzy paroma pijanymi, zżulałymi turystami, pomiędzy zaopatrującą się w kefir, browary i prezerwatywy wyczerpaną młodzieżą, siedzi Kaśka, z wszystkimi naszymi bagażami, a obok siedzi ten koleżka, to indywiduum w żółtych spodenkach i z jednym dredem, wyłapującym jakieś fale z krążownika Enterprise na wygolonej czaszce, i tylko nie widać pioruna, bo ma na sobie spraną bluzę z Kaczorem Donaldem.
Kaśka nawet nie chce patrzeć w moją stronę. Pije piwo i pali szluga, i nie krztusi się, co więcej, wypuszcza kłęby dymu tak potężne, że zastanawiam się nad obecnością i filtra, i tytoniu w tym co pali.
- Pogoniłem tych chujów tym - uśmiecha się dziwak i wyciąga z przenośnej torby
białą, zomowską pałkę. - Wiesz, pierdolnąłem jednego, i stary, mówię ci, zsikał się na miejscu, a reszta uciekła. Gonili człowieku, gonili i gonili, rozbiegli się, to jest wiesz, kij w mrowisku! Siła interakcji!
Ilustruje swój wybuch spazmatycznym wzniesieniem rąk do góry, a ja biorę od Kaśki to, co właśnie pali, i rzeczywiście, nie ma w tym ani filtra, ani tytoniu.
Nadal nie patrzy w moją stronę.
- Tchórz. T’es un pitoyable poltron - wydaje cichy, chłodny wyrok - Od tej pory jestem sama na tej wycieczce.
- No dobrze, znaleźliście się, to już sobie może pójdę, podrepczę w stronę swoją - mówi Antena, a my mówimy jednocześnie:
- Nie, zostań.
- Nie, zostań, chyba wiszę ci piwo - mówię, połykając tłusty i słodki dym.
A Antena wyszczerza się w szerokim, dziurawym uśmiechu i mówi:
- Możesz do mnie mówić Pan Wiktor.
LEVEL 4
Najpierw słyszę jakieś klekotanie, chodzenie wokół, salwy śmiechu, jakieś przyprawione kurwami komendy, i potem mój słuch wyostrza się już zupełnie, do granicy przeładowania - słyszę wszystkie śmieci, skrzyp kamieni zapalniczek, hamulce samochodu, parsknięcia - i nagle słychać taki cichy, ale równy jak metronom dźwięk, jakbyś systematycznie uderzał dłonią o coś miękkiego, kawałek mięsa albo spuchnięte wargi.
Otwieram oczy i od razu podnoszę się do pozycji siedzącej. Pan Wiktor, obłożony czterema warstwami swetrów, które nie wiadomo jak nosił popakowane w swojej małej torbie, leży po mojej lewej stronie. A moja (moja?) gwiazda leży po prawej, odwrócona do mnie chudą pupą, mamrocząca przez sen urywki fikcyjnych piosenek, i czuję, że jej kości nawet przez karimatę i koc poczuły konfrontację ze zbrojonym betonem.
Nadal, od wczoraj, nie odezwała się do mnie ani jednym słowem. Ta cała sytuacja jest
dziwna - śmieję się sam do siebie, o sobie. Ta cała sytuacja nie jest dziwna; po prostu chłopczyk, który kolekcjonuje plastikowe repliki broni, zachciał być przez chwilę komandosem służb specjalnych. I gówno z tego wyszło. Twoje serce i fiut zaginęły w akcji, zostawiając cię z poczuciem bycia jakimś androgenem na baterie; sprawdzam tylko, czy przynajmniej mój zarost nie jest dolepiony do twarzy biurowym klejem.
A ona nadal śpiewa przez sen - wymyślone piosenki, strzępy fikcyjnych kołysanek, dżingle z japońskich gier video.
Ale to był pomysł Pana Wiktora, aby przespać się na czyjejś budowie, więc konsolowa caryca nie ma prawa mieć do mnie pretensji o potencjalne krwiaki. Wstaję i wyglądam przez okno, aby zobaczyć co się dzieje. Z daleka, na drugim końcu posesji, widać grupę osób skupionych wokół czerwonego małego fiata - palących papierosy mężczyzn, z których jeden trzyma małą kamerę, która z tej odległości sprawia wrażenie typowego nagrywacza wesel, a reszta beznamiętnie trzyma ręce w kieszeniach i komentuje niewidoczną dla mnie sytuację. Budzę Pana Wiktora.
- Ej, musimy się zawijać - mówię, ciągnąc go za antenowego dreada. Reakcja jest natychmiastowa, szaman podnosi się, wyciera oczy z ropy, i już chce się odwrócić, aby włączyć swojego przenośnego Kasprzaka, gdy mówię:
- Nie, nie. Zero Jasona Donovana. Wiktor, musimy się zawijać. Tu przyjechali jacyś właściciele tej posesji, i wiesz, niby to nie Ameryka, ale lepiej wyjść własną prędkością niż narzuconą przez wściekłego amstaffa czy jakieś inne kurestwo.
Wiktor nadal nie wie, co chcę mu powiedzieć, patrzy na mnie z ufnym zapytaniem trzylatka.
- Spier-da-la-my przyjechali tu jacyś ludzie.
- Spokojnie, kolego drogi, spokojnie - Wiktor memła słowa w ustach, obmacuje klatkę piersiową, by w końcu z kieszeni spodenek wyciągnąć szluga bez filtra i nasycić powietrze jego mdłym smrodem.
- Bez ciśnień. Tylko uratuje nas spokój. Pamiętaj - spokój jest domeną mędrców - mówi, patrząc na mnie, a jego oczy są jak lekko ochlapane wodą, gigantyczne, puste, plastikowe miski. Kurwa, to nie tylko szaleniec. To po prostu debil.
Mimo wszystko wstaje, łapie się jeszcze w prawie fallicznym odruchu za antenę dreda, jakby chciał nastroić odbiór otoczenia na odpowiednią częstotliwość, chwyta mnie za plecy i prowadzi w kierunku wyjścia.
- Słuchaj, lepiej zobaczmy co oni robią. Tylko winni uciekają.
- Wiktor, ale oni mają wąsy i wyglądają na facetów z bronią - wiem, że ośmieszam się
panikując, ale świeci słońce, poranek jest trzeźwy, czysty i pięknie błękitny, i ostatnie co mogłoby mnie spotkać podczas tak pięknej introdukcji dnia, to wpierdol albo rozszarpane ścięgno. - Wiesz, to nie są jaja. A jak to jakaś druga Magdalenka? Kumasz, zaminowany trawnik, trupy Ukraińców w piwnicy, sztabki złota, cysterny spirytusu, politycy pedofile?
- Paranoja to nie zbroja - odpowiada Pan Wiktor, a ja już wczoraj o dziewiętnastej przysiągłem sobie, że za każdą następną złotą, wierszowaną tezę będzie tracił jeden ząb.
- Chociaż jest twoja! - mówi, celując we mnie palcem, a ja zrezygnowany wypycham go na zewnątrz, ku stroboskopowi słońca, przed którym od razu zasłaniamy oczy.
Podchodzimy trochę bliżej. I jeszcze bliżej. I jeszcze. Ci faceci w ogóle jednak nie zwracają na to uwagi, stojąc do nas tyłem, barykadując nas od oglądanej sceny murem ze spranych, kupionych na bazarze koszulek polo. Ten dźwięk, przypominający teraz jakieś wilgotne klaskanie, też jest coraz bliższy - jego źródło zdecydowanie znajduje się za tym szpalerem pleców. W końcu Wiktor podchodzi bardzo blisko, tak, że chucha im w karki, a oni nadal się nie oglądają - on tylko staje na palcach, łapiąc się znów za antenę, ogniskując soczewki i głowę na ukryty widok, po czym spokojnie się odwraca i podchodzi do mnie.
- I co tam się dzieje? - pytam, a ciekawość już dawno przezwyciężyła we mnie strach - to, co ogląda ta armia wąsatych zakapiorów, musi być na tyle ważkie, że my w ostatecznym rozrachunku w ogóle przestajemy się liczyć.
- Wszystko wskazuje na to, mój przyjacielu - mówi do mnie szeptem o lekko podwyższonej temperaturze Pan Wiktor - że ci panowie delektują się pięknem prawdziwej natury.
- Nie łapię.
- No, przyjacielu, ci panowie kręcą film porno.
O piątej rano nadal chciałem się zabić; nienawidziłem siebie doszczętnie przez moją antymęskość, zasmarkaną chłopcowatość w brudnych majtach. Chowałem głowę w dłoniach, smarkając w palce, albo tępo patrzyłem przed siebie, gdy już zmęczył mi się nos.
Jednocześnie dziękowałem wszystkim możliwym bóstwom przypadku, że się znalazła, a Pan Wiktor po prostu dopijał browar z litrowej, plastikowej butelki i patrzył na niebo, co chwila jeszcze bardziej rozciągając nogi, gdy myślałem, że nie może już przyjąć bardziej komfortowej pozycji. A ona leżała na ławce, obok, wtulona we wszelkie możliwe koce, szmaty, swetry i śpiwory, jakie mieliśmy na wyposażeniu.
Patrzyłem na niego co chwila z rozdziawionymi ustami, których zawiasy puściły już w momencie, gdy Pan Wiktor zaczął tłumaczyć mi swoje muzyczne obsesje. Wiktor to człowiek
opętany przez zwietrzałą popkulturę klasy B. Nazwałbyś to pewnie głupawym nawrotem trendu na lata osiemdziesiąte, ale u niego było to coś innego - jakaś halucynogenna logika, która kazała mu widzieć na okładkach płyt winylowych i teledyskach z początku lat dziewięćdziesiątych twarze bóstw. To nie był świadomy regres, tylko jakieś zatrzymanie się w czasie, nigdy nie utracony raj; Pan Wiktor to pierdolnięty sensei, wróżący przyszłość ze spodni MC Hammera. Sam wygląda jak jakaś gwiazda etno-dance, jak koleś z teledysku jakiegoś Deep Forest. Nie wierzę w rzeczywistość. I chyba rzeczywistość sama nie chce, bym w nią wierzył, zsyłając mi takie postacie.
- Słuchaj, drogi kolego, bo w New Kids On The Block było coś boskiego - mówił, co pięć minut odgryzając filtr z kolejnego mojego papierosa. - Na przykład ten najmłodszy to był anioł! Słuchaj, w jednym teledysku widziałem, jak kwitły mu skrzydełka. Pączkowały mu z pleców! I śpiewał tak, jakby miał zaraz odfrunąć.
- Teraz jest pewnie uzależniony od kokainy - odparłem spokojnie - bezsenność skazała mnie przecież na bycie regularnym widzem Co wydarzyło się z gwiazdami.
- O czym ty w ogóle mówisz! - zakrzyknął, wypluwając filtr. - On teraz musi śpiewać w jakimś chórze!
- Cokolwiek - zbyłem go, wiedząc, że mam do czynienia z kompletnym pojebem, i nie chcąc go z drugiej strony obrazić. Był potrzebny w naszej drużynie z dwóch powodów - po pierwsze, byłem mu szczerze i dozgonnie wdzięczny, i moje sumienie kazało mi go tutaj trzymać, kupować mu kolejne plastikowe jednolitrowce i karmić go nikotyną. Po drugie, musieliśmy mieć obok jeszcze jakąś osobę, jakąkolwiek, dopóki nie zacznie się między nami mechanizm przebaczenia - okazania skruchy - przyznania się do winy. Opluwałem własny pysk z regularnością co do minuty. Miała rację, bez przerwy wywracając mnie na ziemię i przyduszając do ziemi jak małego ratlera. Jestem bzdurą, a nie facetem, zostawiłem ją samą, na pastwę legionów diabla w płachtach ortalionu, nieletnich gwałcicieli, i nie zasługuję na nic poza najbliższą możliwą karą śmierci - czyli utopieniem albo pozbawieniem snu. W każdym razie Wiktor absorbował tyle uwagi, że był do tego idealny - aby rozładować tę sytuację, pozwolić mi się pozbierać, dać mi czas, abym mógł odbudować pozycję, wyhodować z powrotem mięśnie i wyprostować kręgosłup. A przynajmniej pomóc mi fizycznie - przecież aby się odkuć, trzeba będzie zabić minimum dwóch facetów, którzy zaczną ją z jakiegoś powodu zaczepiać. Tam zabić. Trzeba będzie znaleźć tamtych oprawców i ich publicznie rozstrzelać, poobcinać im głowy i wręczyć je jej w prezencie zawieszone na przerdzewiałym łańcuchu. A na twarzach narysować im serduszka szminką. I dorzucić komplet koronkowej bielizny. I trzy torby popcornu.
Wiktor, z jakiej planety go tutaj deportowano?
- A Kelly Family? - spytałem, próbując patrzeć jeszcze na wschód słońca, starając się, aby było mi zimno, cokolwiek, ale niestety - wypłukało ze mnie całą adrenalinę, i mogłem tylko powstrzymywać się przed przewróceniem się w bagno snu. Jednak Wiktor cały czas podawał mi pomocną łapę.
- Kelly Family... ich było za dużo i byli tacy świńscy. Poza tym to już nie jest ta niewinność. Rozumiesz? Niewinność!
- Uspokój się, Wiktor - powiedziałem głośno, i mimo że ten człowiek uratował mi życie, ja chciałem już po prostu spać, wyłączyć się, dać się przenicować na tej ławce falom tlenu idącym aż z Norwegii.
- Słuchaj - on tego nie usłyszał. - Słuchaj kolego, a może wpadniecie do mnie, ty i twoja pani, na parę dni do mnie do domu? W sumie, tak bez znajomych, to mi się ckni. A tak możemy robić sobie u mnie pikniki, oczywiście, szanujemy prywatność, jak coś, że tak powiem, akszon prykszon, jakieś piękne chwile samotne będziesz chciał spędzić, odstąpię wam jedną ze swoich luksusowych sypialni.
Jednocześnie nastawił sobie dreda, tak, aby eksplozja różu dotarła do niego w pełnej, właściwej gamie kolorów.
- Wiesz, to nie jest moja dziewczyna - mówię patrząc na niego i mrużąc oczy.
- Mnie wasze role, relacje, nie obchodzą! - odpowiada. - Dlaczego musi wykrzykiwać każdą ostatnią sylabę? - Liczy się miłość, kolego, w tym świecie liczy się tylko miłość.
- Ty nie rozumiesz - mówię i zerkam na nią, a właściwie na tę stertę bawełny i tworzyw sztucznych, podnoszących się i opadających prawie niezauważalnie w rytm jej oddechów.
Ławka zaczyna wbijać mi się mokrymi kantami w dupę, czuję, jak od szyi w dół zaczyna biec mi bolesny paraliż. Kolejny gwóźdź, który przybija mnie do tej opłakanej chwili. Pomóż mi, Wiktor, zadzwoń do swoich kolegów z krążownika Star Trek, niech przyjadą z panadolem, zimnym kefirem i psychoterapeutą. To delikatny wstęp do czucia się najgorzej w życiu.
- To moja siostra - mówię głosem, który chrypi jak zniszczona krótkofalówka. - Wiesz, to moja młodsza siostra, uciekliśmy sobie z domu na takie dłuższe wakacje. Z pewnych powodów. Widzisz, nasz ojciec jest bardzo wysoko postawionym człowiekiem. Telewizja, i te sprawy. Ale wiesz, jest uzależniony od leków psychotropowych i trochę mu odpierdala. Nie wiem, czy chcę o tym mówić. Ona jest bardzo przez niego pokaleczona, wiesz, i muszę jej pomóc. Jedziemy na stopa do naszej matki, ona mieszka w Niemczech, chcę ją tam zostawić.
- Bardzo ładna dziewczyna z tej twojej siostry... - mówi Pan Wiktor. Przez chwilę myślę, że to już koniec tej wypowiedzi, gdy nagle łapię się na tym, że przecież nie było końcowego wykrzyknika.
... - Będzie kiedyś! - krzyczy, a ja się śmieję, tak, jakby to był dobry kawał, zupełnie przez niego niezamierzony, rechoczę, trzymając się za brzuch, przybity wyczerpaniem i samobiczowaniem się do tej przegniłej ławki, i rechoczę, Wiktor też, przez dobre parę minut, stukamy się nawet tymi plastikowymi szczochami, aby uczcić to, że w końcu coś mnie dzisiaj rozbawiło.
- Widzisz - dodaję jednak, sam z siebie, ciach rozbawienie - i tak dałem dupy, zostawiłem ją samą. Zachowałem się jak ostatni chuj. Ona na tym świecie ma tylko mnie. Jej mogło stać się tam wszystko. Mi co najwyżej złamaliby szczękę, ale jej mogło się stać WSZYSTKO...
- Ale pojawiłem się ja, i wszystko jest w porządku! Gdzie Budda nie może, tam pośle Wiktora! - odpowiada z tępo słoneczną radością, która zaczyna mnie już irytować.
I dodaje po chwili:
- To bardzo poważna propozycja, z tą wizytą, radzę się nad nią zastanowić.
Zamyka oczy, zasypiając w ułamku sekundy; a ja zostaję sam, pomiędzy tym bożym szaleńcem a księżniczką z białego kreszu, brudny i otępiały naprzeciwko wschodzącego słońca, i czuję, jak zaczynam być jednym wielkim zalepianiem, jakby wstrzyknięto mi opiaty w postaci zaskrzepiającego się kiślu. I czuję, że aby wyspać się i ochłonąć, musiałbym skoczyć do tej słonej, brudnej wody i nie starać się płynąć.
- Co robisz? - pytam Wiktora, gdy ten kieruje się z powrotem w stronę budowy.
- Idę ją obudzić, czas zjeść jakieś śniadanie - mówi Wiktor; podbiegam i chwytam go za rękaw
- Nie, w żadnym wypadku jej nie budź.
- Nie, no co ty, nie zobaczy tego, co tam się dzieje, jeśli nie chcesz, prawda, zgorszyć oczu...
- Nie, nie, kurwa. Będą chcieli ją wykorzystać, daj spokój - odciągam go na bok, ale oni wciąż tkwią nieruchomo; z tej perspektywy mogę przypatrzeć się akcji. Wygląda rzeczywiście niesamowicie. Jak polska wersja Idiotów, awangardowy teatr w wykonaniu zakonspirowanej kliki polonistek-nimfomanek, happening bractwa sekty naturystów Nie ma ani jednej chmury, słońce nadaje wszystkiemu charakter reklamy owadobójczych środków ogrodniczych - na tej makiecie z parząco zielonej trawy wygląda to sielsko niczym piknik.
Nie widzę twarzy kobiety - ona klęczy na ziemi, jej tułów i głowa są schowane w maluchu, od strony kierowcy - przez szybę pasażera kameruje ją drugi operator. Dekoracja jest fantastyczna. Przy maluchu leży koszyk z jakimiś rozsypanymi, prawdopodobnie sztucznymi grzybami i butelka po „Cherry 18%". Brakuje tylko krasnala ogrodowego z odłupaną głową. Kobietę posuwa facet w wieku około pięćdziesięciu lat, z brązową, pomarszczoną skórą i cały pokryty siwą sierścią - wygląda jak gigantyczny, włochaty grejpfrut. Z tyłu głowy aż na plecy ścieka mu rzadka, siwa plereza, gdy z przodu jest wystrzyżony idealnie jak radziecki komandos. Kobieta nie wydaje żadnych dźwięków - słychać tylko to mokre plaskanie ciał, które obudziło mnie piętnaście minut temu.
- To takie słowiańskie - składa ręce z zachwytu Wiktor - to takie czyste! Dwoje Polaków, razem, na łonie polskiej przyrody.
- Ja nie wiedziałem, że w Polsce też kręcą pornosy - mówię skonfundowany; on ma rację, że to słowiańskie, ale daleko mi do uniesienia z tego powodu. To słowiańskie, ale tak jak serial W Labiryncie, jak włosy pod pachami w sprośnych żartach, jak odsączanie denaturatu przez chleb. Koleś właśnie kończy, chyba w środku, chociaż pewnie miał zrobić to tak, aby dało się nakręcić wytrysk; wychodzi z niej, i nakłada bawełniane, wyprasowane w kant spodnie, a ona wysuwa się z malucha i zapala papierosa. Czterdziestoparoletnia, ufarbowana na blady blond potencjalna kasjerka; widzę sto takich kobiet dziennie, i zawsze się zastanawiam, jak wyglądają nago, jak ich ciała muszą się różnić od stunningowanych, kredowo śliskich modelek. Teraz już wiem, że to zastanawianie się nie było zdrową fascynacją. Jest w tym coś tak piekielnie polskiego, że znowu zachciało mi się skakania przez płot. Tylko że tym razem nie z powodu chęci ucieczki. A zresztą, może i nadal chce mi się uciekać, gdy dochodzę do wniosku, że usta tej kobiety muszą smakować jak zupa ze stołówki.
- To takie urocze - chlipie Wiktor. - Tam urocze! Przecież to naturalne, rozumiesz, to jest piękno natury, prawdziwej kopulacji, czystej! Przecież w takich filmach to z reguły jest jakiś, rozumiesz kolego, bardziej zestaw ćwiczeń gimnastycznych, a tu jest czysta biologia, prawda...
- Trudno się nie zgodzić - odpowiadam, i sam zapalam śniadaniowego papierosa. Księżniczka nie może tego zobaczyć. Wywróci jej to mózg na lewą stronę, może popaść w katatonię, będzie miała nawrót autyzmu. To po prostu jest film tylko dla dorosłych. Polaków.
- Więc idę ją obudzić - mówi Wiktor.
- Nie! Jeszcze będą z nią chcieli coś kręcić, czy ty jesteś durny? - mówię do niego, i wtedy słyszymy za sobą damski głos:
- Dzień dobry panom.
Wczoraj nie mieliśmy zupełnie gdzie spać, kolejny kierowca, który cudem chciał zabrać trójkę osób - nawiedzoną nimfetkę, zapuszczonego post-grandżowca i szaleńca, który wygląda, jakby właśnie uciekł z jakiegoś sekciarskiego zbiorowego samobójstwa - wysadził nas praktycznie w środku lasu, na szosie, gdzie nawet nie było pobocza. I wtedy, po dziesięciu minutach milczącego spaceru - nie odezwała się do mnie przez cały dzień, tylko zaciskała usta i pięści, gdy tylko odwracałem się w jej kierunku - natknęliśmy się na opuszczoną budowę.
- Tu mogą być psy - to było pierwsze zdanie, jakie powiedziała w ciągu całego dnia, zresztą krótkiego, bo do szesnastej spaliśmy pod molo, a potem od razu, po zjedzeniu zimnych hot-dogów, podjęliśmy bezgłośną decyzję o ruszaniu dalej w drogę. Już za dużo okradzionych hoteli, bójek, uciekania i milczenia. Zresztą, zaczynałem czuć się już komfortowo, tutaj w Sopocie - czas na zmianę otoczenia, na nowe pojebanie głowy, kolejne wybicie. Przez chwilę byłem zaklinowaną w tym pinballu kulką, ktoś jednak znowu bardzo mocno pierdolnął o bandę. Ahoj, przygodo.
- Jeśli chodzi o psy, mam znakomity gaz pieprzowy, nie bój się, młoda damo - powiedział Wiktor, robiąc krok w kierunku wejścia na posesję, i z miejsca - łup - wypieprzając się o jakąś niewidoczną przeszkodę. Kaśka parsknęła śmiechem.
- Proszę się nie obawiać - powiedział tonem profesjonalnego pilota wycieczek po niespłaconych polskich pustostanach. - Nie ma obawy, to tylko plastikowa linka. Sprytna, przyznam, zasadzka, gdyż najprawdopodobniej mój łokieć wbił się w jakieś, celowo pewnie tutaj pozostawione gówno, ale absolutnie do ominięcia.
- Jesteś przygotowany jak na Wietnam - zauważyłem, gdy Wiktor się podniósł i podał rękę Kaśce, aby spokojnie ominęła pułapkę.
- Już wielu chciało zakłócić mój spokój, przyjacielu - odparł, i ruszyliśmy w kierunku budowy, wielkiego, niewykończonego domu, krzyczącego do nas czarnymi oknami serię skarg pod kątem oprocentowania kredytowego.
- Dzień dobry pani! - krzyknął Wiktor do podchodzącej w naszym kierunku gwiazdy filmowej, ubranej teraz w sprany, różowy szlafrok.
- I co, chłopcy, podobało się? - stanęła naprzeciwko nas, wydmuchując dym z papierosa na nasze kolana, a jej partner krzyknął do niej, pokazując na podjeżdżającą akurat na posesję granatową nysę:
- Ela, chcesz browara?
- No, po robocie - uśmiechnęła się w jego kierunku. Nie miała tępej twarzy. Było w
niej, pod tym skorupowatym makijażem, za tymi najtańszymi sztucznymi rzęsami coś cynicznie wyrozumiałego. I bardzo gorzkiego. Ten głos miał w sobie absmak rozgryzionej polopiryny.
- Bardzo się podobało! - klasnął w dłonie Wiktor. - To było, niech mnie pani źle nie zrozumie, wspaniałe. Niech pani nie myśli...
- Ja nic nie myślę, chłopcy, zawsze ktoś lubi popatrzeć - z jednej strony wyglądała jak kasjerka, z drugiej jak typowa, zniszczona życiem i rozcieńczaną gorzałą baba, a z trzeciej było w niej coś dziwnego, jakiś uszlachetniający smutek. Mądry, zdrowy smutek, a raczej wynikające z zupełnego życiowego rozszarpania zmęczenie.
- Więc się nie krępuj, złociutki - rzuciła w moim kierunku, a ja cofnąłem się, czując, że się czerwienię.
- Ela jestem - wyciągnęła rękę w moim kierunku; chyba lubi buraczany kolor, więc zdecydowała się jeszcze go podkręcić na mojej twarzy. Lekko złapałem jej dłoń, zaraz zabierając, natomiast Wiktor dossał się do tej żylastej, bladej, upstrzonej pierścionkami ręki i mlasnął w nią przesadnym pocałunkiem.
- A ja Wiktor! - krzyknął. - Niech mnie pani nie zrozumie źle, my tu przypadkiem. Ale jestem pod potężnym wrażeniem. Dawno nie widziałem czegoś tak ładnego...
- Że niby tak ładnego ruchania? - rzuciła, aż poczułem, jak drobinki tej gorzkiej tabletki odpryskują mi od twarzy - pan to musi być biedny facet - zaśmiała się.
- Nie, nie nie! Bynajmniej. To było wie pani, takie... swojskie. Naturalistyczne! Wspaniałe!
- Niech pan mi tu nie filozofuje - powiedziała. - Zapraszam na piwo, to za ładną opinię o mojej ciężkiej pracy.
Nagle odwróciła głowę w kierunku wyjścia z budowy i zmrużyła oczy.
- A już myślałam, że panowie pedały.
Na schodach stała Kaśka - w kolejnej metalowej koszulce, to chyba było Cannibal Corpse, okładka z trupami w pozycji 69, i chyba polubiła ją na tyle, żeby ukraść ją bratu. Spod tej makabrycznej sukienki wystawały blade patyki nóg. Rozcierała oczy, rozrywając warstwy śpiochów i próbując przygotować się na słońce, które jeszcze bardziej atakowało ten reportaż z planu zamieszczony potem w „Catsie", fragment rzeczywistości dla nas w ogóle niedostępnej; rozgrywającej się w tandetnych pałacykach 3 + 1 - burdel, restauracja, hotel - miejscach, w których antyczny portyk prowadzi do służącej za kibel, wykopanej w ziemi dziury.
- Witam panią! - krzyknęła w jej kierunku, przydeptując papierosa. Zauważyłem, że
ma na nogach imitujące skórę buty na obcasie, sięgające do kolan; takie, w jakich z reguły kobiety pozują do amatorskich zdjęć w gazetach typu „Seks Ogłoszenia".
Kaśka najpierw się cofa, zdziwiona, i z lubością obserwuję ten moment kompletnego zaskoczenia; nie spodziewała się tu zupełnie nikogo, a zwłaszcza teraźniejszości, która musi przypominać jakiś nielegalny dil tony bimbru albo przygotowania do Dorocznego Pikniku Bezrobotnych. Podchodzi do nas bardzo powoli, stawiając ostrożnie kroki, wsunęła bose stopy w rozwiązane trampki.
- Witaj, młoda damo - Ela odpala wręcz jednego papierosa od drugiego, i w ogóle nie przejmuje się tym, że spod szlafroka widać jej kawałek piersi.
- Nazywam się Elżbieta.
- Kasia - odpowiada cicho, wyciągając ku niej rękę. Elżbieta nachyla się i składa jej na policzku drobny pocałunek, a Kaśka również odskakuje, i również nabiera lekko bordowego odcienia. Nagle podchodzi do nas grejpfrut - a ja również zapalam kolejną fajkę i czuję, że muszę napić się czegoś najlepiej gazowanego.
- Przepraszamy panów bardzo - mówi, wyciągając w naszym kierunku zimne piwa.
- Ja, ja nie rozumiem, wie pan, mnie to tam... - próbuję wystosować w jego kierunku jakiś sensowny komunikat, ale słońce przepala mi spojówki, a zimny browar pobudza sparaliżowane od szlugów kubki smakowe; przebiegają przeze mnie odruchowe drgawki oczyszczenia.
- No właśnie za co, nam się strasznie podobało! - krzyczy astralny guru, podrygując na chudych, opalonych nogach i jeszcze raz całując Elżbietę w rękę.
Za nami ci sami faceci, którzy przedtem obserwowali scenę w fachowym skupieniu, teraz wyjmują z nysy grilla, worek węgla, skrzynki piwa i kiełbasę. Chyba załapaliśmy się na firmową imprezę.
- Nie panowie, ale chodzi o to, że blisko waszej posesji... - zaczyna grejpfrut, ale Ela mówi:
- No daj spokój, przecież to austopowicze. Jaka posesja, że niby ich to gównowisko? Od razu widać, młodzi i niedomyci. No, panowie, i ty, kochana, jak już zobaczyliście nas podczas bzykania, to chyba nie odmówicie, prawda, wspólnego posiłku?
- Świetną musztardę mam, panowie - mówi grejpfrut, patrząc na nas mimo wszystko z wyraźnym strachem, a zwłaszcza na wykwitający z głowy Wiktora strąk. Wyglądamy fatalnie, ale zaczynam to powoli rozumieć. To porozumienie ludzi z dołu, trafiliśmy do domu, na piknik społecznych banitów. Przecież sami wyglądamy, jakbyśmy zbierali pod barami mlecznymi pięciogroszówki na pomidorową. To festyn społecznego dołu - wariaci,
niespełnieni i zakochani magistrowie, których najpiękniejsze wspomnienia w życiu nadal orbitują wokół ruskiej wódki i akustycznych gitar, pracownicy hurtowni spożywczych, dorabiający na graniu w amatorskim porno; brakuje tylko handlarzy magnesów na liczniki prądu, domokrążnych sprzedawców kapusty i podstarzałych anarchistów. Zaraz będą kręcić tutaj odcinek „Ekspresu reporterów" pod tytułem Żyjąc w pliku avi albo Żyjąc za kasą całodobowego i w pliku avi albo Całodobowe avi albo Symulakra love 18%. Chyba mokną mi oczy bo brakuje tu tylko złotych warkoczy i zimnego bigosu, aby pokazać całe to tkwiące w Polakach, pachnące surowymi ziemniakami szaleństwo.
Sam Grejpfrut wygląda jak założyciel jakiejś słynnej obecnie trupy disco polo, wysiudany z interesu w momencie przekroczenia pierwszych pięćdziesięciu tysięcy kaset nakładu. Pewnie po prostu zaczął pić za dużo wódki z Rosjanami. Z coraz czerwieńszą twarzą źle się prezentował na tle odłączonego kibordu - ale muszę przyznać, że pewnie lepiej wychodzi mu rżnięcie, niż śpiewanie Dziewczyno z klubu disco.
- Chodźcie, chodźcie - mówią, prowadząc nas w kierunku rozstawionego już grilla, gdzie przy przenośnym stoliku gang wąsaczy w skupieniu smaruje musztardą porcje żywieckiej.
- Ale co tu się w ogóle dzieje? Państwo kręcą jakieś filmy? - mówi Kaśka, w kostiumie kąpielowym, rozwalona na peerelowskim, żeliwnym leżaku i wgryzając się w piątą chyba porcję kiełbasy. A ja kucam obok i jestem przerażony - nie mogę się poczuć komfortowo wśród tych ludzi, mimo że poznałem już wszystkie ich imiona - Andrzej, Arek, Janek, Kazik - bo cały czas nakręcam sobie katastroficzny film napadu, pobicia, uprowadzenia i palenia papierosów pod drzwiami organizacji zwalczających handel żywym towarem.
To polski film, więc niech się skończy po polsku. Uprowadzenie Katarzyny. Naciśnij po prostu rec w kamerze i patrz: nagle wpychają ją do tej nysy, kneblują ją taśmą izolacyjną, psikają w naszym kierunku gazem i odjeżdżają; zostajemy sami, skatowani i opluci, bezradni i zdradzeni, i tylko trzy tygodnie później, wchodząc na internet, znajdujemy różową, prątkującą wirusami stronę, RóżowaKasial8, 10 złotych miesięcznego abonamentu. Ta wizja jest tak drastyczna, że aż zaczynam szczękać zębami; zalewam ją browarem, patrzę po przyjaznych, słowiańskich twarzach i próbuję się uspokoić.
Tylko że gdyby coś się teraz stało - gdyby ci ludzie okazali się członkami internetowej, kidnaperskiej masonerii Diabła - jak zwykle nie będę w stanie nic zrobić. Uważaj na nią, taki był ten warunek tej wyprawy, ktoś wydał ci taki rozkaz, a ty go jeszcze powtórzyłeś - ale nie umiesz na nią uważać. Tak jak na samego siebie.
- Filmy dla dorosłych, moja droga - odpowiada po chwili pani Ela, bo ani wąsacze, ani grejpfrut, ani wygolony, grubiutki facet w okularkach i z koszulą w kratę wbitą w spodnie, którego zauważam dopiero teraz, a który ładuje rzeczy z kamery do laptopa, nie są w stanie udzielić jakiejś ładnej, jasnej odpowiedzi.
Oczy Kaśki rozszerzają się jak spodki, a kiełbasa zatrzymuje się w jej ustach. Wie, że już jej nie połknie, więc odruchowo przybliża do ust chusteczkę.
- Vraiment? Prawdziwe? - pyta, prawie podnosząc się z leżaka.
Ela i Wąsacze reagują kaskadą brechtu, aż niektórym wypadają z ust kawałki żarcia.
- Najprawdziwsze na świecie, moja droga - mówi Ela. - To jeszcze zależy, co jest prawdziwe.
- Dziś chyba był prawdziwy - mówi grejpfrut, rechocząc w taki sposób, że sprośne są nawet spójniki.
- Daj spokój - odpowiada gwiazda, wskazując na Kaśkę kawałkiem bułki - przecież to dziecko, popatrz na nią, ona się nawet nie kochała jeszcze z chłopakiem.
- A skąd ty to wiesz? - pyta Grejpfrut, tonem faceta, który flirtuje z kobitą z kiosku Ruchu kupując rano srajtaśmę i jednorazówkę do golenia.
- Właśnie, skąd pani to wie? - pyta Kaśka, wstaje i nasuwa na nos przeciwsłoneczne okulary.
- Ja to wiem - wstaję i zapalam następnego papierosa, w sumie moje gardło jest już nieczynne, po prostu chcę podbić tym gestem siłę tej wypowiedzi. Jak zabawa, to zabawa. Chcesz, to masz. - Ja to wiem, ponieważ Katarzyna jest moją siostrą.
I odwracam się w jej stronę, na linię strzału tych opuszczających już ze zdziwienia czaszkę oczu, i mówię:
- Ja ci dam się kochać z chłopakami. Może skończ gimnazjum najpierw, mały gilu.
Wszyscy wybuchają znowu śmiechem - przyjazna seria opluwania się jedzeniem - a ja jeszcze dla podkreślenia groźby celuję w nią palcem.
- Urodziłem się jako wcześniak i miałem nadopiekuńczą matkę. Jak się miałem od niej wyprowadzić, to straszyła, że się nawpierdala tabletek. Widzisz, ja trochę wiem, co daję facetom - mówi do mnie Łukasz, pucułowaty władca tej branży, anonimowy zaspokajacz potrzeb internetowych pałobijców. - Stary, ty nawet nie wiesz, jaką niszą są dojrzałe. To coś niesamowitego, to jest taki wrodzony edypalizm, który jest u każdego faceta. Wiesz, to się nie projektuje z reguły bezpośrednio na matkę, ale czasami na ciotki, na opiekunki, kuzynki. Ty się nie śmiej, stary, to jest prawda, ty nawet nie wiesz, ilu kolesi w naszym wieku chce rżnąć
starsze babki. To jest silniejsza wygrzewka niż na takie, wiesz, modelki, wygolone cipunie. A do tego to są Polki, to jest czysta prawda, to są takie kobity, że możesz je spotkać dosłownie wszędzie, wieszanie jakieś tam fantazmy z cyckami rozdętymi na komputerze. Stary, wiesz, ja skończyłem kulturoznawstwo, i co mi po tym, na opiekuna świetlicy w WDK? Od trzech lat mam stronę, wybudowałem za to dom, człowieku, żona, dwójka dzieci, nie narzekam. A pani Ela, Tadzik, jej mąż, wiesz, oni tak, bo lubią. Każdy, bo lubi.
- Też miałem nadopiekuńczą matkę - odpowiadam, wciśnięty w pseudo-antyczną kanapę z jakiegoś meblowego hangaru w Białymstoku. Cały dzień chlania browarów otwiera cię dużo bardziej niż ciepłe dłonie psychoterapeuty albo wspólny różaniec.
Naokoło impreza trwa w najlepsze. Po południu, po zmontowaniu filmu na laptopie i wrzuceniu go od razu w internet, okazało się, że cała ekipka mieszka w tej samej miejscowości co Wiktor; dwie godziny spędziliśmy na pace nysy, z której wyszedłem spuchnięty od inspirowanych sytuacją polityczną i seksem wiązek bluzgów.
Przenieśliśmy się do domu pani Elżbiety - ładnie urządzonego w środku, jednorodzinnego klocka, otoczonego nieregularnym żywopłotem. W środku czekał nas ciepły raj kolejnych posiłków i zimnej wódki, obity drewnopodobną sklejką i zarośnięty paprotkami; Irena Santor z miniwieży telewizor z wyłączonym głosem, ciężki, drewniany stół, oranżada, chrupki kukurydziane i krótkie, pięciocentymetrowe szlugi. Raj uszykowany dla gościnnych wędrowców przez Polskę B. Prawda, jątrząca się pod powierzchnią ulotek agroturystycznych gospodarstw; ale też trochę inny rodzaj prawdy niż ta z interwencyjnych reportaży o głodujących rodzinach.
Prawda o dobrym domu, z portretem Jezusa na ścianie i specjalnym tapczanem dla nieproszonych gości.
Kaśka siedzi obok pani Elżbiety - ta mówi coś do niej cicho, głaszcze ją po włosach, Kaśka lekko się uśmiecha, bierze jej dłoń do ręki, jakby miała przeczytać jej linię życia, rysuje jej coś w powietrzu, i mówi, przysunięta do niej bardzo blisko. I tak jakbym widział między nimi setki drobnych siatek - jakaś przedziwna, teatralna scena kobiecego nauczania. Próbuję złapać wzrok którejś z nich przez własne zlepione powieki, których nie rozkleił nawet prysznic. Próbuję, ale wokół głów wirują im czerwone napisy - zakaz wstępu, to babska impreza.
Wiktor gra w karty z wąsaczami na pięciozłotówki i chyba wygrywa, a każdą licytację figur podkreśla wstawaniem, klaskaniem w dłonie, wrzaskami, oblewaniem się piwem i przytulaniem się do zmęczonych przeciwników.
- Też mam nadopiekuńczą matkę - mówię do Łukasza. - To znaczy, ona strasznie się
mną stresuje, tym, co robię, tak jakby cały czas ma odjebkę, żeby mi się nic nie stało, żebym siedział w domu...
- To się wyprowadź, to jedyne wyjście - mówi Łukasz; ma twarz, która przypomina upieczoną z dobroci bułkę, do której alkohol wstrzyknął jednak trochę krwi. Prawi mi dobre rady jednostajnym głosem telefonistki, wykonując tak samo zapętlony gest lewą ręką, w której trzyma cienkiego, miętowego szluga. - Mówię ci, moja to się chciała leków nawpierdalać. Ale wyluzuj, nic takiego się nie stanie, trochę poskrzeczy. Przecież ty cierpisz, stary Ty nie możesz mieszkać ze starymi. To cię zabije. Rozkręć, kurwa, jakiś biznes, wynajmij chatę i się wyprowadź.
Nie wiem, czy traktować to jak próbę psychologicznej pomocy, czy jak najebane memłanie, które przecieka mi przez uszy, wpadając w powietrze.
Chyba jak to drugie - kurwa, kim on jest, pomimo tego uśmiechniętego precla na ryju, żeby mówić o mojej matce? Wiktor chyba wygrywa w karty, wznosi w triumfalnym geście pięści - w porównaniu z kompletną obojętnością jego przeciwników, którzy miętoszą karty w dłoniach, próbując z nich wywróżyć natężenie jutrzejszego kaca, odczytać jutrzejszy wskaźnik pH dla wygrzanej mordy. Wygląda to komicznie - jak triumf dzieciaka, który wygrał sam ze sobą w szachy.
Nie ma Kaśki i pani Eli. Zastanawiam się, gdzie zniknęły, wymknęły się, gdy zauważyły, że mam już partnera do rozmowy, pani Ela porwała ją, aby uknuć w tajemnicy przede mną jakiś oszalały spisek, uciec stąd w przyczepie kempingowej albo pooglądać na video stare odcinki Matek, żon i kochanek, cokolwiek, Kaśka została mi skradziona, Boże, może ona teraz jest w piwnicy, przywiązana do łóżka, a ktoś włącza już kamerę i mówi „co wy jej daliście, nembutal? Trzeba dosmarować kremem, od nembutalu schną śluzówki. Wszystkie śluzówki". Stop, stop, koniec paniki.
- Wiesz, ludzie różnie nas oceniają - na chwilę wracam do dźwiękowej transmisji Jacka, który siedzi z szeroko rozłożonymi nogami, jaja wypychają mu zbyt ciasne dżinsy, a nadmiar browarów i wódki powoduje, że jego skóra dostała jakiegoś poważnego wylewu.
- Widzisz, bo to jest ta pierdolona polska moralność - mówi dalej. Nie wiem po co, przecież go nie atakuję, ale to chyba jakiś specjalnie przygotowany na wódkę z kimś nieznajomym zestaw słów.
- Dymanie pod kołdrą, po ciemku, wiesz, w niedzielę do kościoła, zakrywanie dzieciom oczu jak się suszą majtki na kaloryferze, a z drugiej strony wiesz, szesnastoletnie ciąże, siedemnastoletnie śluby. I ludzie chodzą sfrustrowani, wiesz, nie wiedzą co ich naprawdę cieszy, nie umieją dopasować się siusiakami.
Dopasować się siusiakami? Ty nasiąknięty wódą pomorski królu kamasutry, za dziesięć minut zaczniesz mi mówić ile pękło na tobie w życiu kondomów. Uciekam stąd, uciekam do lodówki, a tak naprawdę uciekam poszukać Kaśki. Nie wiem czemu, ale tak naprawdę dyskretnie się cieszę, że uprowadziła ją ta porno-sklepowa matrona; może ta gorzka, ale silna kobiecość wpompuje w nią trochę racjonalności, może mi wybaczy, bo przecież kobieta znajduje sens życia w momencie, gdy uświadomi sobie, że każdy koleś to pokaleczona niedorajda, kundel ze ślimakiem, że jej karma to bycie wieczną mamą. Że ucieczki się wybacza. Że liczy się to, jak się starasz.
Muszę iść do lodówki po piwo.
Przemykam się przez zawalony butami przedpokój, zahaczając o kibel; kuchnia nie ma drzwi, ale nie mogę zauważyć co jest w środku, światło jest wyłączone, i tylko lekki odprysk księżyca odbija się na blado-metalowych drzwiach lodówki. Słyszę za to głosy dwa kobiece głosy, jak w bajce - stary i młody głos, razem wiją się ze sobą jak szepty wiedźm, i przypomina mi się bajka o okrętowym chłopcu, który urodził się w niedzielę, i mógł usłyszeć, jak rozmawiają żony marynarzy, które śledziły statek pod postacią wron.
Przystawiam ucho do ściany, przyklejam się do niej, jak w jakiejś grze, w której musisz niezauważony przemknąć się do bazy terrorystów.
I słyszę o czym rozmawiają.
- Więc to nie jest twój chłopak? - starszy głos.
- Nie. Ale pojechałam z nim na wakacje. Strasznie go lubię, jest jakiś taki... dziwny. Nigdy nie poznałam nikogo takiego. Ale czasami mnie denerwuje. Na przykład to, co powiedział z tym bratem... Po co? Mnie doprowadza do wściekłości taka troska.
- To normalne w tym wieku.
- Dla pani to wszystko jest normalne.
- No niestety, uwierz mi, jest.
Polopirynowy żylasty śmiech. Mikroszczęk pozłacanych pierścionków. Trzask włosów, które od kolejnych trwałych są jak wata szklana. Nie widzę tej kobiety, ale materializuje się przede mną teraz jak błazen w jakiejś komputerowej gierce, informujący, że właśnie spieprzyłeś przedostatnią planszę, przygniotły cię kamyczki, gdy pełzałeś po diamencik kuleczko, a to jest ruska pikawka z rynku na cynowe baterie i dzieli ich jeszcze z dwadzieścia lat od wynalezienia opcji „save game".
- A nie zakochałaś się w nim? Ani trochę?
- Nie wiem. To on się we mnie strasznie zakochał. A ja chciałam uciec na chwilę od rodziców.
- Czemu?
Wwiercam wzrok w ciemność i widzę dwa cienie, które są tak blisko siebie, wywalam oczy aż bolą, aż pieką oczodoły, i widzę tylko zamazany, niewyraźny ruch. Głaskanie. Głaszcze ją, a spod puchatych włosów Gamecube Girl lecą elektryczne iskry, widzę, jak ten miękki i gęsty puch kruszy ta strzaskana i skurczona od detergentów skóra. Ta kobieta stoi za ladą, w której niczym stare kotlety w barze dworcowym są powystawiane moje pragnienia, marzenia i potrzeby, i mówi: „niestety, nie może pan być mi winien dziesięciu groszy. Nie sprzedam panu nic". Stoi i mierzy we mnie palcem, na którym są tysiące fałd gumowej, napiętej, codziennie szorowanej pumeksem skóry. Mam cię. Mam was wszystkich. Kobieta-demon z pięćdziesięcioma psami na smyczach z różowego plastiku, wamp z okładki kasety Polskie Orły, hiper-baba rozbijająca nas, chłopców, na pierwiastki pierwiastków.
- Gdy miałam pięć i dziesięć lat, było tak samo. Zawsze jest tak samo. Kontrolne pytania, czy oddycham. Czy żyję. Czy nie chcę jeść. I to jest tak, że nigdy nie zadano mi pytania, które pobudziłoby chociaż trochę szare komórki. Nawet odrobinę. I nigdy nie musiałam tego robić, oni nie wywołali we mnie nigdy procesu. Nie wiem, czy pani wie, o czym ja mówię.
- Przecież umówiłyśmy się, że nie będziesz do mnie mówić pani.
- Czuje się, jakbym była pusta. Czekam, aż ktoś mnie nakręci. Jak zegarek. I ten chłopak, Dawid, przez chwilę mi się wydawało, że on to potrafi. I chyba dlatego pojechałam z nim na tę wycieczkę.
- I żałujesz?
- No nie. Bo spotkałam panią.
- Bardzo miło mi to słyszeć, kochanie. Bardzo mi miło. Powiem ci jeszcze raz, że chciałabym mieć taką córkę jak ty.
Milczenie. I jakieś lekkie pociąganie nosem. Jestem słuchem, dociskam palce do tapety, wgniatam głowę w ścianę.
- W sumie może byłaby taka jak ty
- Jak to?
Chwila milczenia i takie westchnięcie w stylu eeee, gdy chcesz powiedzieć albo coś bardzo ważnego, i przejdzie ci to przez gardło tylko przebrane w kostium banału, albo gdy po prostu chcesz stwierdzić „do dupy z tym życiem". Żulowskie, piwne, eeeee. Zwiastujące jednak zimną kulę nabitą igłami, która ma zostać zaraz wyrzygana. Mam dosyć, to koniec, ale nadal żłobię głową dziurę w tapecie, żeby słyszeć, bo w takich sytuacjach zmieniasz się w dyktafon, bo cokolwiek usłyszysz, twoja paranoja użyje tego przeciwko tobie i tak, więc
może lepiej poznać zakończenie.
- Jak to?
- Wiesz, ja byłam kiedyś striptizerką. Jak byłam trochę młodsza. Ogólnie przerobiłam chyba wszystkie zawody, z których trzeba się spowiadać. Kasieńko, obyś nigdy nie musiała. Nigdy. Zresztą nie będziesz musiała. Będziesz miała wspaniałego męża.
- Nie wiem, czy będę miała męża.
- Jakiegoś będziesz. Chociaż może nie tego chłopaka. Tacy jak on, oni się rodzą, by być na schowanych pod bielizną zdjęciach. Oglądanych wieczorem, gdy męża nie ma w domu.
- Nie rozumiem, o co pani chodzi. C’est bizarre.
- Jeszcze nie rozumiesz.
Uduszę cię, ty stara lambadziaro. Ty stara kurwo, weź ją i zabierz do burdelu pełnego wpatrzonych w ciebie uczennic. Przecież ja chcę się z nią ożenić. Chcę zawiązać jej na stópkach sznurówki białych trampek w szklane róże. Chcę zawieźć ją do urzędu stanu cywilnego ubraną w biały, lateksowy kostium, w limuzynie z plazmowymi ekranami w zagłówkach, i oczywiście z konsolą.
- A ta pani córka?
- No, byłam striptizerką. Miałam wtedy z trzydzieści lat, a to jest już wiesz, wiek emerytalny. Ale nie mogłam robić niczego innego, z pewnych powodów nie mogłam, tak to już wychodzi. No i zaszłam w ciążę. Do pewnego momentu było w porządku, ale czego jak czego, ciąży nigdy nie ukryjesz. I co miałam robić - robić dalej to, co umiem, czy być samotną matką, w jakimś domu z pluskwami, gdzie jest przepisane pól kilo humany miesięcznie na dzieciaka, gdzie pierzesz we frani obsrane tetry i co miałam jej dać?
Ten ostatni znak zapytania wybija się jej z protekcjonalnego-matczynego tonu; na chwilę głos dobrej cioci Jagi z Kajka i Kokosza zanika i nabiera cech rozbijającego szklanki wrzasku gotującej się w kotle duszy. Ale tylko odrobinę.
I cisza. Głęboka jak kopalniany odwiert, czarna jak awaria prądu na Metalmanii. Mam usta pełne śliny, bo boję się, że ktoś usłyszy przełknięcie.
- Widzisz, może się trochę dziwnie zachowuję w stosunku do ciebie.
- Może trochę, ale pani jest bardzo miła.
Cisza.
- Tak naprawdę, to jest dla mnie dziwne, bo jest jakby... obce. Obce, tak, to dobre słowo.
- Po skrobance miałam komplikacje. Nie wiadomo z jakiego powodu, ale faszerowali
mnie hormonalnymi lekami, puchłam jakbym miała w środku pasiekę. Nie mogę już mieć dzieci. Tadzik wie, mówił zawsze, żebyśmy adoptowali, ale ja nie chciałam. To po prostu nie dla mnie, być mamą.
- Pani by była...
- Cicho, kochanie, cicho. Gdybać to sobie można, ale gówno to komukolwiek dało, wybacz moją łacinę.
Cisza.
- Uważaj na chłopaków. Ale ten tutaj jest dobry. Nie zrobi ci krzywdy, chociaż tyle.
- Bo nie obroni.
Cisza.
- Nie bardzo.
Dajcie mi tyle piwa, żebym mógł wyszczać swoje serce. Zapalone światło, cyk, a ja usuwam się ze ściany, stoję tak, by być niezauważonym, wkładam dłonie w kieszenie i próbuję wyżłobić skarpetą jakiś dół w panelach podłogowych. Z braku lepszego zajęcia.
- Ale to dobry chłopak. Naprawdę. Bardzo dobry i bardzo w tobie zakochany. Ilu takich przypada statystycznie na daną dziewczynę?
- Nie wiem.
- Ta liczba sama przychodzi, przyśni ci się w pewnym wieku, kochanie.
Cisza.
Śni mi się liczba zdarzeń, które doprowadziły do tego, że jestem w tym przedpokoju, na tej wyspie wolnego parkietu pośród morza butów, i słucham prawdy, gorzkiej prawdy, która czaiła się gdzieś za makietą tych dwóch dni spędzonych na strachu i obrzydlistwie w mieście śmierci Sopot. To nie była prawdziwa miłość i wielka przygoda, to był tylko lek, złudzenie, kabaret z tobą w roli głównej. Neurobloker. Dzikość Serca z Corkym zamiast Sailora. Europa Wschodnia zamiast USA.
Cisza trwa, dopóki nie rozerwie jej głuche, synkopowane pierdolnięcie upadku; wchodzę z powrotem do pokoju. Pod stołem leży jeszcze jeden nieotwarty browar, nie zauważyłem go, i nie zauważyłbym, gdyby w tym momencie pijany Wiktor nie spadł z fotela, strącając je prosto pod nogi jednego ze swoich śpiących, odrobinę zaślinionych karcianych kompanów.

Na te pięć minut, dopóki nie wyjdą z kuchni, w zupełności wystarczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz