Jakub Żulczyk
Zrób mi jakąś krzywdę
czyli
wszystkie gry video są o miłości
Zakochałem się wczoraj o trzynastej dwadzieścia.
- Nie rozumiem, o co ci chodzi, ta cała sytuacja jest dziwna - mówi, brudząc się lodami czekoladowymi.
- Cette toute situation est bizarre - powtarza, a ja nie znam francuskiego, ale wydaje mi się, że chyba chodzi jej o to samo.
Lody kupiliśmy w imitującej sklep budzie niedaleko jeziora, teraz jemy je rękoma, dryfując na nadmuchanym materacu ozdobionym zmutowanymi, uśmiechniętymi krokodylami. Gdy szliśmy w kierunku plaży, jakieś cztery godziny temu, opowiedziałem jej, że w Rumunii w identycznych, plastikowych, jednolitrowych opakowaniach sprzedaje się smalec, na co nacięło się paru moich kumpli w jakiś koszmarny, tamtejszy upał. Nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia. Nie zrobiłoby to na niej wrażenia, nawet gdybym powiedział, że w Korei Północnej można kupić w takim opakowaniu ludzką krew.
- O prawie każdym kraju, który jest dla nas wschodem albo południem, krążą legendy o mieszaniu słodyczy i smalcu - odpowiedziała. - Też słyszałam, że na Białorusi ktoś jadł cukierki ze smalcem. To wszystko nieprawda.
Ma na sobie tani, dwuczęściowy kostium kąpielowy, taki niby-szmaragdowy wyblakły - taki kolor mają plastikowe miski, sprzedawane na wagę w centrach handlowych; w ogóle nie pasuje do jej bladej skóry, co więcej, optycznie nadają jej niebieskawy, chory odcień. Mimo że słońce strzela w nas bez przerwy przez cały dzień, nie widać na niej śladu ani brązu, ani czerwieni. Wygląda krucho, jak ktoś kto w ogóle jest pozbawiony systemu immunologicznego, ktoś, kto nie powinien dryfować cały dzień w ciepłej, zielonej, obdarzonej już pewnie świadomością od pulsującej w niej mikrofauny wodzie. Jednak to jej nie przeszkadza - żyje, nie mdleje, nie spada z materaca, nie leci jej z nosa krew, co więcej, nadal jest pyskata, na co ja, zatruty i nasiąknięty tym biologicznym ściekiem, nie mam już siły. Mam siłę tylko jeszcze bardziej się zakochiwać - całe otoczenie spycha mnie w tym
kierunku. Zewsząd wylewa się bzyczące, rozlane, eteryczne ciepło; niebo, drzewa, dryfujące obok trzcin pojedyncze śmieci - wszystko jest powidokiem, nakręconym na ziarnistej taśmie amatorskim teledyskiem z nami w roli głównej. Jezioro jest płytkie i potężne, linia plaży ma jakieś pół kilometra - rozpalane na brzegu ogniska wyglądają jak znaki ostrzegawcze dla dziesiątek ludzi, tak samo jak my dryfujących bez celu po gładkiej, ciepłej powierzchni. Gdzieniegdzie, niczym boje, siedzą w wodzie wbite grubymi dupami w piach stukilogramowe, podstarzałe kobiety, pilnujące wrzeszczących dzieci, krążących wokół nich jak orbitalne pierścienie z kolorowych cukierków.
- To nie jest dla mnie naturalne środowisko - krzywi się od przedawkowania roztopionych lodów.
- Jesteś pokaleczonym dzieckiem.
- Czyli jak będę chciała faceta, to mam się przejść do podstawówki, bo inaczej każdy z was będzie robił sobie ze mnie córkę?
- Ty przecież chcesz być córką, szukasz taty, o co ci chodzi.
- Nie rozumiem - ucina. Jak zawsze, gdy temat robi się niewygodny, ona go pomija albo mówi - „nie, nie rozumiem", „to dziwne", „wytłumacz mi to". To beznadziejne asekuranctwo jest tak naprawdę prawdziwym asem w rękawie, czyni z siebie kod nie do złamania, wie, że wystarczy powiedzieć - „nie rozumiem".
- W Paryżu jedyna roślina, z jaką obcowałam, to tytoń i kawowiec. Poza tym tylko szkło, plastik, monitory, kable. Takie miejsca jak to mnie niepokoją. Nie lubię środowiska naturalnego, jestem anty-ekologiem. Nie można opisać tego wzorem, wyliczyć prawdopodobieństwa, tu już wchodzą fraktale. Jestem za słabym matematykiem.
- Jesteś pokaleczona.
- A ty nieporadny.
- To ty nie wiesz, jak sobie zrobić kanapkę, tak, żeby się nie pokaleczyć.
- Wiem, jak zrobić serwer z Xboxa; wiem, jak pisać aplikacje do paneli sterowania w dużych bankach; wiem, jak się malować, jakie kupić sobie majtki i jakie lubię słodycze. Jak zrobić mi kanapkę, to ty masz wiedzieć.
- Widzisz, mocno akcentujesz to, że wiesz, jak zrobić sobie makijaż. To musiał być duży sukces.
- Odwal się.
- Zakochałem się - mówię, wsadzając do ust papierosa i próbując odpalić przemoczoną zapalniczkę.
- A ty co takiego robisz, że się tak mądrzysz - pyta.
- Studiuję prawo - odpowiadam, zgodnie z prawdą.
Nawet nie odwraca głowy Ma święte prawo zupełnie zbyć taką odpowiedź.
- Co zrobimy z pudełkiem? - pyta, zeskakując z materaca do wody. Jedno ramiączko ześlizgnęło się wzdłuż ramienia, pokazując zarys drobnej, jeszcze bielszej piersi. Wygląda jak cała żeńska obsada My dzieci z dworca Zoo, sklejona w jedną osobę; naturalne, brązowoszare włosy do połowy pleców, polepione teraz w mokre strąki, wąskie usta, półprzezroczysta skóra, ogromne oczy.
- Zakochałem się - mówię, przekrzywiając głowę w jej kierunku; jestem bezradny, jestem jak organiczna definicja angielskiego słówka „pathetic", jestem jak podstarzały Donnie Darko, jestem potencjalnym samobójcą z miłości przez utopienie, jestem jak otwarta czakra, cieknący kran i krwawiący nos. Obraz teledysku zaczyna się chybotać, ona się śmieje i celuje pudełkiem w kierunku jednego z unieruchomionych babokloców, i nagle niebo eksploduje różem, taśma zaczyna się topić, świat sika na mnie mistyką - mam dwadzieścia pięć lat, chyba łysieję, i powoli uwypukla mi się brzuch, nie obgryzam już paznokci, szukam pracy i nie myślałem, że spotka mnie to jeszcze kiedykolwiek w życiu - to jak usłyszeć po raz pierwszy w życiu Pixies, jak pierwsze grzyby, jak powolne odfoliowywanie kasety z In utero, którą kupiłeś sobie za rozbitą skarbonkę.
Zakochałem się wczoraj o trzynastej dwadzieścia. Na zewnątrz było jakieś czterdzieści stopni, upał obierał nas ze skóry jak wrzątek pomidory, jak na Golgotę taszczyliśmy do wnętrza domu skrzynki piwa z promocyjnymi otwieraczami, torby prawie nieświeżego, ostrego mięsa, ciepłą wódę, butelki mętnej, barwionej i aromatyzowanej wody, kartony papierosów z promocyjnymi zapalniczkami. Ona była w środku. Powietrze się gotowało, deski, z których zbudowany był dom, były na granicy samozapłonu, podłoga była jednym, wielkim grillem, a ona siedziała w rogu, w spranej, za dużej koszulce jakiegoś metalowego zespołu i grała na Nintendo.
Z tego, co widziałem, w coś w rodzaju Resident evil. Właśnie zabiła jakiegoś zombie, z małego telewizora wypłynął bulgoczący charkot, a na kineskop chlusnęła od wewnątrz struga bordowej, polygonowej krwi.
- Witam, witam w ten piękny dzień, toż to kurwa idzie się ugotować, - powiedział nasz gospodarz.
- Jakaś muzyczka może, Kaśka, wyłącz kurwa tę grę, grasz od rana, ocipiałaś, idź się poopalaj czy coś - rzucił Michał w jej kierunku, na chwilę przylepiając ręce do nażelowanych włosów, chcąc je zmierzwić - to znaczy, o tej godzinie ona jeszcze nie była „nią", była jakimś
chudym, skulonym w kącie pokoju potworkiem, który grał na konsoli i sprawiał wrażenie chronicznie niedożywianego.
Ruszyłem do lodówki i wyciągnąłem dwa piwa; jedno otworzyłem i zacząłem od razu pić, używając jednocześnie drugiego jako zimnego kompresu. Nadciągająca nieuchronnie apokalipsa zaczęła konstruować się sama, jak plan zdjęciowy do niskobudżetowego filmu o studentach; na zewnątrz wyrastały grille, leżaki i białe, plastikowe stoliki, prawie nagie dziewczyny zaczęły polewać się wodą ze szlaucha - gra wstępna przed nadciągającym grupowym urwanym filmem. „Kaśka" wciąż grała na konsoli.
A ja, żeby nie było, byłem jednym z kluczowych elementów tej dekoracji - to był mój czwarty, czyli praktycznie szósty rok studiowania prawa, w końcu obity pieczątkami i przekierowany do zaliczonej przeszłości. Tak samo jak w przypadku Michała - triumf po trzech latach bezustannej walki ze studiami wyższymi. Walki koniecznej - przecież nie można tak po prostu iść do roboty dopóki w domu czekają ziemniaki, wieprzowina, kablówka i mama. Co prawda Michał miał swój epizod jako stróż nocny na parkingu, skąd wywalono go po czterech dniach, gdy zasnął w pracy. Nie nie. Kariera zawodowa nie była dla nas. My zdobywaliśmy święte szczyty wiedzy, a od upragnionego końca, niedostania się na aplikację, przegranego życia i udzielania porad prawnych przez internet dzielił nas tylko rok. Nie było innej możliwości. Przecież jesteśmy poważnymi ludźmi. Trzeba było zdruzgotać się alkoholem. Poruchać. Zrzygać się w żywopłot. Sukcesy się celebruje, zwłaszcza te zdobyte ciężką pracą.
- Rzeczywiście mogłabyś się iść opalić - powiedziałem, stojąc nad nią; nie chciałem wychodzić na zewnątrz, tu było odrobinę chłodniej, pod ręką był kran z zimną wodą, w razie jakbym miał zacząć tracić przytomność z powodu odwodnienia.
- Mam skazę białkową, nie mogę - odparła, nawet się nie odwracając.
Wzruszyłem ramionami i uderzyłem całym ciałem o kanapę, w powietrze wzbiła się galaktyka pyłu, materiał parzył i wbijał się w plecy igłami ze sztucznego włókna; zignorowałem to, wyciągając nogi i zapalając papierosa, pomimo panującego w pomieszczeniu ekstremalnego zagrożenia pożarowego. Spojrzałem na nią. Przypominała dwunastoletnie dziecko, zgarbione i blade, stuprocentowo aseksualne.
Chciało mi się ruchać, bardzo mocno, tak po prostu, jak to czasem bywa z każdą istotą obdarzoną penisem; równie mocno bałem się, że nic takiego nie będzie miało dzisiaj miejsca. Przyjechałem tutaj z gruntownym i palącym nastawieniem na szybki, gwałtowny, parujący od wódy numer za pośpiesznie zatarasowanymi fotelem drzwiami. Chciałem amatorskiego pornosa bez kamer, za to ze skarpetkami na nogach i tabletkami na ból głowy następnego
dnia. Moja Była Kobieta zaśmiałaby się i nazwała to syndromem He-Mana, urojonym ciśnieniem chłopca, który chce pokazać kolegom swoją Siłę Wojownika i Zdobywcy. Moja Była Kobieta nazywała mnie psychicznym impotentem i miała odrobinę racji. Chociaż może jeszcze więcej racji tkwi w zwykłej, ludzkiej prawdzie - im bardziej chcesz, tym mniej dostajesz. Kiedyś wydawało mi się, że spragniony seksu facet emanuje zapachem testosteronu, kwitnącymi feromonami, które od razu osłabiają jego potencjalne ofiary; teraz jednak wiem, że testosteron, który długo nie znajduje ujścia jest kwaśny i zakisły, pachnie zepsutą serwatką, jego właściciel ma w sobie coś z trupa i tym samym ofiara musi być odrobinę nekrofilem, aby doszło do czegokolwiek. Znasz jakąś nekrofilkę? Bo ja nie. Nie wiem, czy chciałbym poznać.
Chciało mi się pieprzyć, ale cholera, nie przeczuwałem, że dzisiaj się zakocham. Moja Była Kobieta dostałaby konwulsji ze śmiechu i zaczęła mówić coś o przedwczesnym, wtórnym dziecinnieniu.
- To twoja koszulka? - spytałem. Spytałem tylko z wrodzonej grzeczności, każącej nawiązywać kontakt z osobami przebywającymi w tym samym pomieszczeniu. Poza tym koszulka zupełnie mnie odrzucała - czyżbym miał do czynienia z nieletnią, introwertyczną fanką Cradle Of Filth, wbijającą sobie igły w dziąsła i regularnie grupowo gwałconą przez lokalny black-metalowy zespół? W tej koszulce wyglądała na klasyczny przypadek autorki satanistyczno-gotyckich szesnastozgłoskowców, które wypełniają szkolne zeszyty z okładkami zamazanymi markerem na czarno. Wszystkie drogi prowadzą do Bolkowa, zadudnił mi w uszach mój wewnętrzny Closterkeller. Podniosłem się na chwilę, żeby się nie zrzygać.
- Z takiej muzyki kiedyś się wyrasta - dodałem, gdy po trzydziestu sekundach zgarbiony gnom przed telewizorem nie dał mi żadnej odpowiedzi.
- Musiałbyś o tym porozmawiać z właścicielem tej szmaty, a jest nim mój brat - zgarbiony gnom się odwrócił, lustrując mnie wielkimi, głębokimi oczyma; zakrztusiłem się papierosem, to było jedno z tych spojrzeń, po których czujesz się zeskanowany i odczytany z dokładnością co do spójnika i pięciu zer po przecinku. To było spojrzenie czytającej w myślach maszyny, zaprogramowanej przez pułk rosyjskich psychokinetyków.
- Twój brat?
- Tak, Michał, to mój brat - powiedziała, znów się odwracając, ale w międzyczasie zombie uśmiercił jej bohatera, z niesmakiem odłożyła pada i wyłączyła telewizor. - Jeśli ci nie pasuje, mogę się przebrać. Na górze jest jeszcze koszulka Iron Maiden.
- Nie, nie, to jeszcze gorzej - powiedziałem, nie wiedziałem w sumie co dalej
powiedzieć, popatrzyła na mnie jeszcze przez chwilę, już bez opcji skanowania, raczej z pewnym politowaniem i wyrazem twarzy mówiącym „wybaczam ci, jesteś tylko opartym na pochodnych węgla, niestabilnym, organicznym, głupim tworem".
- No to nie wiem, o co ci chodzi. - wzruszyła ramionami i skierowała się ku schodom na piętro.
- Może chodzi mi o bikini? Albo sukienkę?
- Ja mam szesnaście lat, kolego, brat założył mi pas cnoty, i nie mogę tutaj rozbudzać chuci wśród jego kolegów, bo spali mnie na stosie - krzyknęła ze schodów. - To dlatego każe mi nosić metalowe koszulki, maluje mi mazakiem pryszcze i każe grać w gry video.
- Jestem Dawid - odkrzyknąłem pustym już schodom.
Kiedy wypuszczono na rynek jej model? Teraz sprawiała na mnie wrażenie jakiegoś androida, bohatera „Artificial Intelligence", stalowo-lodowego układu procesorów, kalkującego otoczenie z prędkością zamarzania tkanki pod wpływem ciekłego azotu. Nie wskazywały na to co prawda jej nieskoordynowane ruchy - lekko kuśtykała, widać było, że element wadliwy modelu „Kaśka" mieścił się w kostce - jednak cała ta nadludzka matematyka kryła się w spojrzeniu. Próbowałem uderzyć się w twarz - to była tylko zwykła, smarkata i dziewicza pyskatość; uderzyłem się jeszcze raz w twarz, daj spokój, ona jeszcze nie doszła do siebie po pierwszym okresie, a ty już skazujesz to biedne dziecko na swoje bezsensowne, rozpędzone nadinterpretacje.
Wódka przedarła się przez moje gardło, szybko zapiłem jakąś wodą o smaku wysterylizowanych i wymieszanych z talkiem porzeczek - to nie pomogło, musiałem zapalić papierosa. W kółko szły jointy było ich trochę, bo przy paru ustawionych w rząd stołach siedziało jakieś trzydzieści osób - współstudenci, ich dziewczyny i bracia, sąsiedzi, współstudenci sąsiadów. Niskobudżetowy długometrażowy film o nieistniejącej tak naprawdę grupie społecznej, w którym wszyscy wyglądają, jakby całe życie grali w siatkówkę plażową. Zalewał mnie bełkot o motoryzacji, kosmetykach i ruchaniu; nie chciałem się odzywać do nikogo, nie miałem po co, całą moją uwagę kupił bardzo tanio nieletni, blady cyborg.
- Ta twoja siostra - spytałem się Michała, mocno już rozchwianego; wieczór był ciepły i to ciepło udzieliło się już wszystkim, w mniejszym lub większym stopniu. - To ty masz siostrę?
- No, ja mieszkam tutaj, z matką i jej facetem, a ona mieszka z ojcem w Paryżu, no i teraz i teraz przyjechała - wybełkotał, odwracając się zaraz do którejś ze swoich koleżanek i obejmując ją w pasie, palcami ścierając delikatnie warstwę potu i samoopalacza z tego
brązowego pasa ciała, odgraniczającego grubą, apetyczną kreską top od biodrówek.
- Powiedz mi coś o niej - nachyliłem się jeszcze raz do Michała, on odgonił mnie ręką, jak muchę, skupiając się na siedzących obok niego wypiętych, brązowych cyckach; jednak po chwili się odwrócił, nie wiadomo skąd wyjmując dla mnie następną wódkę.
- Co ty jesteś pojebany? Co ty jesteś, Michael Jackson?
Wszyscy przy stole wybuchnęli śmiechem.
- Dawid, pierdolony pedofil - zakrztusił się spaloną kiełbasą jeden z wielu siedzących przy stole znajomych, niejaki Diter - A pamiętacie, jak jechaliśmy samochodem i Dawid mówi - eeee, fajna dupa, podjeżdżamy bliżej, a to jakiś małolat z kucykiem jedenastoletni, Dawid, ty pederasto, idź się przetrzep i ochłoń.
Zignorowałem ich. Dla każdego brata młodsza siostra przestaje rosnąć w wieku jedenastu lat. Następny przełom w percepcji następuje dopiero, gdy dany brat zaczyna pić wódkę z jej mężem.
- Jak coś, to pewnie dalej gra w Nintendo - powiedział Michał, po czym nachylił się i wyszeptał mi do ucha tonem życzliwego doradcy - weź, kurwa, daj spokój, chcesz poruchać, to się rozejrzyj, zobacz ile towaru, ja pierdolę, każda śliska jak śledź, podchodzisz i mówisz - robisz pałę czy nie, człowieku, daj spokój, moja siostra ani ci nie da, ani z nią nie porozmawiasz, weź ochłoń, to dziecko, bądź facetem, Dawid, chociaż raz, i weź coś idź i wyruchaj, to ci ulży.
Wstałem od stołu, przeszedłem przez podwórko i wszedłem do środka. Michał nie miał racji - na kanapie wytworzył się swoisty chillout room, niemiecki dance sekundował gwałtownemu pettingowi i dobiegającym z łazienki wymiotom.
Wszedłem na górę. Była tam - siedziała na balkonie i z kimś rozmawiała, pijąc piwo - było ciemno, więc nie mogłem dostrzec tamtej twarzy. Nadal miała na sobie rozciągniętą, metalową koszulkę. Wszedłem na balkon - tą drugą osobą okazała się jakaś inna dziewczyna, wyjątkowo brzydka i smutna - tyle mogłem dostrzec przez warstwę czerni. Nikt nie pofatygował się zapalić światła. Może i lepiej.
- Cześć - powiedziałem.
Przez chwilę przemknęło mi przez głowę, że to byłoby strasznie łatwe, wziąć ją sobie, zabrać światu tylko dla siebie - wystarczy tylko wyjść z pozycji Samca - Nauczyciela - Opiekuna. Relacja ojciec - córka. Córeczko, tak, życie czasami bywa takie, że chłopcy są źli a dziewczynki pierdolą się z innymi chłopcami, córeczko, tak, świat jest taki, że wszyscy tak naprawdę tylko czyhają na pieniądze, nie ma przyjaźni, córeczko, tylko my, sami, ocean, Bóg i kosmos. Ja przeszedłem przez to wszystko, wyżłobiło mi to bruzdy na plegarach, teraz
jestem mądrym i starym opiekunem. Cynicznym senseiem z wielką pałą.
Po co jednak naprawdę tu przyszedłem? Nie, nie przyszedłem tu po to, by ją przelecieć. Nie wiem, czy bym mógł. Nie wiem, czy wiekowo i fizycznie nie sięga do niebezpiecznej granicy, przy której zaczynasz czuć się trochę nieswojo.
Ale po co tu przylazłem? By poczuć się He-Manem? By z nią wygrać? Ale w co? W co miałbym z nią zagrać?
- Cześć. Czyli też się poczułeś jak w polskim teledysku hiphopowym? - odwróciła się.
W bierki? Ale sam zaczynałem się dowiadywać, że bardzo jej chcę - że jest w niej jakiś potężny magnes, który przysysa mnie i rozpłaszcza jak kulę niepotrzebnego złomu.
- Raczej jak w College Fuck Fest - odparłem, szukając wzrokiem czegoś, by usiąść. W końcu oparłem się o poręcz.
- Co ty w ogóle robisz? Chodzisz do jakiejś szkoły? - spytałem, płucząc usta piwem. Tutaj było ciemno, cicho i odpowiednio ciepło.
- Ostatnio pracowałam. Pisałam aplikacje dla paryskiego metra. - odparła od niechcenia. Tamta dziewczyna mi przeszkadzała - usiłowałem jej wysłać jakoś komendę „wynocha", z braku innych środków wystukując ją morsem, puszką o krawędź poręczy.
- W takim wieku?
- Wszyscy w mojej grupie byli w takim wieku.
- Armia Doogie Hauserów?
- Kto to Doogie Hauser?
- Nieważne - ucinam, w ogóle nie zaskoczony - jak dla mnie mogła mieć i Nobla z fizyki kwantowej. Przecież to żeński model chłopczyka z Artificial Intelligence.
Co jakiś czas wkłada sobie do ust kciuk i ssie przez chwilę, i widzi, że to zauważam.
- Skaleczyłam się w palec nożem - mówi cicho. - Jak kroiłam chleb. Wysysam krew, żeby się nie zmarnowała.
Brzydka dziewczyna posłuchała mojej komendy - wyniosła się, z jakąś wyszeptaną na pożegnanie nieistotną informacją - „idę się rozejrzeć", czy coś takiego - werbalnym piardem, który zawsze pozostawia po sobie wycofująca się persona non grata.
- Dobrze się tu bawisz? - spytałem. Nie wiedziałem od czego zacząć.
W sumie nigdy nie wiem. Zawsze tkwi we mnie jakaś blokada, jakiś zaczep, który nie pozwala wylać się testosteronowi, nie potrafię dotknąć, ugnieść, przygarnąć, wydać fizycznego rozkazu - nie wiem, jak jest w języku ciała „jesteś moja", „chodź tu". Moja Była Kobieta mówiła, że w moim zachowaniu jest brak ofensywy. Trudno być ofensywnym, gdy
przez całą swoją młodość zakładasz sprane koszulki gitarowych zespołów, o których nikt nie słyszał, aby poczuć się lepiej samemu ze sobą. Jeszcze trudniej, gdy sobie uświadamiasz, że żadna koszulka jeszcze nikomu nie pomogła w samopoczuciu.
- Koszmarnie. Rzygam od zupek chińskich. Mam dosyć piwa, zaczęłam znowu palić. Nie ma tu komputera, po raz pierwszy od trzech lat nie mogę sprawdzić poczty. Poza tym wszyscy tutaj są jak zupka chińska.
- I do tego jesteś upierdliwą młodszą siostrą.
- Dokładnie. Idealnie spełniam swoją rolę. Tylko to mogę robić. To znaczy, ja nie jestem upierdliwa. Na przykład muszę jeść. Muszę od czasu do czasu zjeść jakiś chleb z serem, czy coś, bo umrę z głodu.
- Nie umiesz sobie zrobić kanapki?
- Jestem młodszą siostrą i powinno mi się robić kanapki - odparła, zabierając mi piwo, sama, nie oponowałem, ona tu dyrygowała sytuacją.
- A ty co robisz? Skąd znasz mojego brata?
- To kiepska i nudna historia. Vraiment enuiant.
- A masz jakieś niekiepskie i ciekawe historie? - spytała, wstając i ściągając z siebie metalową koszulkę. Pod spodem miała biały top, podeszła bliżej i padł na nią biały obłok światła z ogrodowej lampy; zauważyłem, że trochę jest już kobietą, że ma piersi, że na szyi ma delikatne, ciemne znamię, że jej pępek jest cienką, delikatnie zarysowaną kreską.
- Może. Parę.
- To chodź, przejdźmy się gdzieś. Ukradnij parę piw z lodówki i chodź na spacer.
Poszedłem za nią, opuszczając plan filmowy, mijając kolejnych statystów, idąc za nią, migoczącą jak świetlik, starając się utrzymywać odpowiednie tempo, bo lekko kuśtykała; co jakiś czas podbiegałem do niej, i tak w sumie spędziłem następne półtorej godziny, na podbieganiu i zostawaniu w tyle, przyjmowaniu ripost i nieporadnych próbach zaprowadzenia męskiej supremacji; lecz ten nielot za każdym razem dawał mi lewego sierpowego, zbaczał z tropu i zaskakiwał. Myślała algorytmami o wszystkim - ale pomimo niesamowitego potencjału w abstrakcyjnym myśleniu, jej moc obliczeniowa kończyła się przy najprostszych, życiowych niuansach. Skąd ona się wzięła - ta myśl biegła mi po głowie w tę ciepłą, dziwną noc, gdy wciąż za nią dreptałem - chciałem iść przy niej, wziąć ją pod rękę, albo nawet pod pachę, tak, żeby nic się jej nie stało - ale tak naprawdę to ona się mną opiekowała, ofiara jakiegoś zarzuconego rządowego programu mającego tworzyć genialne dzieci-mutanty.
- Pewnie chciałbyś mnie przelecieć - powiedziała, gdy już siedzieliśmy w samym środku lasu, na zimnym mchu, pijąc piwo i ponownie dzisiaj lekceważąc zagrożenie
pożarowe. Kłamała, że paliła kiedyś papierosy - zaciągała się płytko i krztusiła. Stanie na palcach.
- Nie, nie chcę - powiedziałem. Nie kłamałem. Nie chciałem. Nie wiedziałbym, jak później się z tym poczuć.
Moja Była Kobieta mówiła o mnie, że jestem typem mężczyzny, który tak naprawdę nie jest wcale męski, bo w ostatecznym rozrachunku wyruchać / porozmawiać wybieram zawsze to drugie, że to wynika z lęku, że seks jest oczywisty, prosty i nie można w nim w jakikolwiek sposób kogoś oszukać, zrobić uniku, przypudrować buźki, nie ma metafor, nie ma aluzji, nie ma skojarzeń.
A gdzieś tam, w najgłębszej warstwie głowy i w jajach, wrzeszczą chórem niemoc, testosteron, siła i sperma. Nie, nie chcę cię przelecieć. Seks przestaje się liczyć, może zacznie się liczyć wkrótce, może za pól godziny a może za rok. A może liczy się już teraz.
- Obrażasz mnie - powiedziała, wstając i wyprostowując się, łapiąc się w nagłym odruchu za tyłek.
- Ale ty też nie chcesz.
- No, ty się za bardzo boisz kobiet, aby szukać takich imprezowych ofiar. To trochę widać.
- Boję się ciebie - boję się jej. - A ty nie jesteś kobietą, tylko dzieckiem. Boję się ciebie, jesteś jak z tego horroru, w którym kosmici są dziećmi w białych perukach.
- Boże, ty jesteś naprawdę dziwny. Przyjeżdżam na imprezę do brata i trafiam na jakieś ufo - odwróciła się i pociągnęła kolejnego łyka. Butelka wydawała się w jej dłoni nienaturalnie duża - jak wszystko wokół niej, przy niej i na niej.
Odrzuca butelkę, podchodzi do mnie i kładzie mi drobną rękę poniżej brzucha, przywierając do mnie. Jest bardzo koścista i drobna. Czuję się niezręcznie. Czuję się niezręcznie, bo zawsze to ona musi zaczynać, bo ja czuję się niezręcznie, bo jestem takim niezręcznym typem, u którego zawsze pojawia się znikąd łupież na kołnierzyku, mleko pod nosem, zapach potu pod pachami, drżenie rąk, plama na spodniach. A wtedy wierzę tylko w moją koszulkę, w mój fotel, który mnie wchłania, w moje ręce, którymi zasłaniam sobie twarz, mamo, tu jestem, nie ma mnie.
Ona staje na palcach, aby móc wepchnąć mi język do ust.
- Zrób mi jakąś krzywdę - mówi, gryząc mnie w język, drapiąc w plecy, nie ma w tym nic erotycznego, to drażnienie się, szczenięce zadawanie bólu. - Tylko uważaj, bo mam chorą nogę.
- Właśnie miałem się zapytać - seplenię, wypychając z ust jej język moim - właśnie
miałem się zapytać, co ci się stało w nogę.
- To przez bardzo ostry seks - mówi, i szkoda, że nie widzę jej wyrazu twarzy, dociska siebie do mnie, prawie do pęknięcia kości, ponownie wbija się językiem. Stanowczym ruchem kieruję ją do dołu, kładę ją na ziemi i siebie na niej, wodzę dłońmi po chudym i bladym ciele, wdzieram się pod linię bielizny, ona cicho i zabawnie sapie, coraz szybciej - a ja już wiem, od czego ma chorą nogę. To kontuzja od ciągłego stawania na palcach.
Odsuwa się, a raczej wyślizguje, wraca do pozycji siedzącej, kuca przede mną jak przed Nintendo, chociaż jej wzrok nie jest skupiony, raczej lekko znudzony - tę grę już przeszła.
- To jednak kiepski pomysł. Ja nie jestem taka - mówi i zapala następnego papierosa. Teraz już się nie krztusi, wydmuchuje kłęby dymu prosto we mnie, tak jakby chciała spowolnić mi serce i wyłączyć nasieniowody.
- To taki impuls - ucina temat, kasuje ostatnie dziesięć minut, jakby wcisnęła „rewind"; słowo „impuls" wymawia metalicznie, z takim akcentem, jakby potrzeba fiuta była jakimś defektem w jej oprogramowaniu.
- Masz rację, to kiepski pomysł - przeżuwam te słowa w akcie czystego masochizmu.
Bierze ostatnie piwo do ręki i podaje mi do otwarcia, bezustannie mutując mi przed oczyma. Miga mi jak stroboskop - plus i minus, minus i plus, plus i minus, plus - ona jako dziecko, blade, kwitnące w anemiczny i chory sposób, minus - i nagle już mnie ma, zupełnie nie wiem dlaczego, ma mnie już w całości, nie puszcza, fale emitowane z nadajnika w jej trzecim oku rozbijają mnie na kawałeczki, bierze mnie sobie na własność, to telepatyczna kontrola; czuję się staro; czuję się źle; boli mnie głowa; na moim grobie napiszcie, że umarłem na syndrom He-Mana; co najgorsze, chciałbym spędzić z nią resztę mojego życia, nawet jeśli miałbym żyć jeszcze tylko kwadrans; a co jest gorzej niż najgorsze, czuję, że powinienem zwalić konia, jeśli chcę przespać dzisiaj spokojnie chociaż trzy godziny.
Wracamy do domu i kładę się spać. Śni mi się ona, co było łatwe do przewidzenia, podświadomość próbuje wyrzygać ją jak obiad z zepsutego mięsa, stawiając mnie z nią w dziesiątkach konfiguracji. Te konfiguracje to spoty reklamowe firmy Najpiękniejsze Wspomnienia, oblane sokami szczęścia pocztówki, podnoszenie sukienki świata, aby znaleźć waniliowe satori - jedziemy gdzieś samochodem i ona zasypia, tańczymy w nieistniejących mieszkaniach, jest przeziębiona i kupuję jej musujące tabletki, słyszę nawet ten cichy psyk reakcji wapna z wodą, jest tak wyraźnie, tak czysto, tak dotykalnie. Pieprzyć to, bo śni mi się, że jestem z siebie całkiem zadowolony, że patrzę na nią skuloną obok, mniejsza z dekoracją, i
delektuję się tym kościstym trofeum, które ktoś obciągnął przezroczystą skórą, przypominającą w dotyku lateks, patrzę na moją zdobycz i się ślinię.
Nad ranem boli mnie głowa, a ona znów gra w Nintendo, tym razem potworów jest coraz więcej i coraz szybciej przebiera palcami po padzie, dopiero teraz zauważyłem, że gdy się mocno skupia, wysuwa koniuszek języka, jak kilkuletnie dziecko na lekcji plastyki. Czytałem ostatnio, że gry video pomagają w profilaktyce autyzmu. Wygląda jak jeden z pierwszych, eksperymentalnych pacjentów tej terapii, a po moich plecach biegają zimne dreszcze. Każdy z nich ma buty podkute gwoździami i wszyscy potykają się o każdy mój dysk po kolei.
- Co tam wczoraj robiliście, gdzie zniknęliście? - pyta Michał, snując się bezwładnie po domku pełnym spoconych wódką trupów. Szuka papierosów, gdy je znajduje, okazuje się, że szukał tak naprawdę ibupromu; gdy znajduje ibuprom, szuka wody mineralnej. Kac to lawina narastających, fałszywych potrzeb. Tak naprawdę trzeba tylko położyć się w zimnej wodzie i nie bać się śmierci.
- Twój kolega pił w samotności, zarzygał się, no i musiałam się nim zaopiekować - ona mówi znad Nintendo.
Michał tylko się śmieje, przynajmniej próbuje się zaśmiać, patrzy na mnie, zapija pięć tabletek pół litrem wody i usuwa się gdzieś w cień, by umrzeć i się odrodzić około dziewiętnastej, na następny etap alkoholowej apokalipsy.
Muszę umyć zęby, czuję się tak, jakbym nie robił tego nigdy w życiu; na języku mam posmak trupa, podniebienie jest wysmarowane towotem, żrąca smoła zmieszana ze spirytusem osiadła mi na migdałkach. Wchodzę do łazienki - okazuje się, że będę musiał umyć zęby w towarzystwie kolegi, który kazał mi wczoraj coś syto wyjebać, teraz sam syto wyrzuca resztki żołądka do szamba, martwe oczy, skulone nogi i tylko ciche charczenie świadczy o jego funkcjach życiowych. Nie mogę znaleźć szczoteczki. Myję zęby palcem, wcierając pastę w zęby i próbując odkazić je od języka tej przeklętej nieloty która ze stoickim spokojem eksterminuje kolejne potwory za ścianą.
Muszę się wykąpać.
- Chodźmy się wykąpać - Głos Z Mojej Głowy mówi to do Gamecube Girl, ona się odwraca z dziwnym błyskiem, wyłącza konsolę, odwraca się w moim kierunku i kładzie dłonie na udach.
- Muszę założyć kostium kąpielowy - mówi, wyciera ręce z potu o metalową koszulkę, tę samą co wczoraj czy inną, co za różnica, i jakby już trochę mniej kulejąc, idzie w górę po
schodach.
- To ty masz coś takiego? - wołam, gdy jest mniej więcej w połowie; odwraca się i po raz pierwszy się uśmiecha.
- Jesteś taki nudny - mówi, zatrzymując się na zdrowej nodze.
- Zakochałem się.
Nigdy się nie zakochiwałem. Związek z Moją Byłą Kobietą powoli wykluł się ze sterty śmieci - pożyczonych kompaktów, butelek po piwie, herbat, biletów na koncerty i przede wszystkim chwil, klisz, sieci wzajemnych interakcji pomiędzy grupą podobnych sobie znajomych - tuszujących nieznośne seksualne napięcie przybieraniem aspołecznych póz i dekadencją w zwrotnych butelkach. Nie było w tym olśnienia ani pieprznięcia, które tak naprawdę jest jakimś zbiorowym marzeniem; raczej pasywne poddanie się konieczności. Język w ustach, dymanie po ciemku, fasolka po bretońsku, nastrój po chuju - ściąganie empetrójek, ściąganie spodni, ściąganie twarzy Olśnienie przyszło do mnie i zapukało w postaci rozbabranego letniego dnia, miękkiej i mulistej maligny, majtek w kolorze hipermarketowego plastiku. Chowam na chwilę głowę pod wodę i otwieram oczy. Nie jest ani przez chwilę chłodniej, zakochałem się, i czuję się z tym po prostu kiepsko. Błoto wpływa mi do nosa. Zakochanie się zabrało mi wszystkie koszulki Sunny Day Real Estate, które mój brat kiedykolwiek przywiózł mi ze Stanów.
Czułem się, jakby ze snu zbudził mnie postrzał w nogę.
- Ty gówniaro - odpoczywająca przy brzegu foka, trafiona plastikowym opakowaniem po czekoladowych lodach, rumuńskim smalcu i krwi koreańskich dzieci wydala z siebie ryk morsa patroszonego harpunem.
Kaśka tylko się śmiała, drepcząc w kółko w wodzie.
- Nie bój się, przejdzie ci - powiedziała, wchodząc z powrotem na materac - po co ci jestem potrzebna? Mam mnóstwo chorób. Mam raka i schizofrenię.
- Wyleczę cię z raka - odparłem. W tym ciepłym kloszu, wodno-powietrznej próżni, otoczony landszaftowymi kolorami naprawdę uwierzyłem, że mógłbym leczyć śmiertelne choroby.
- Jesteś strasznie stary, gdy będę w sile wieku i rozbudzą się moje potrzeby, ty będziesz umierał pod respiratorem.
- Będę opłacał ci kochanków.
- Znudzisz się. To, co jest urocze, szybko staje się irytujące. Dziecko zadaje dużo pytań - najpierw mówisz, jakie to ono nie jest inteligentne, potem mówisz - gnój tylko szuka
dziury w całym.
- Nie jesteś dzieckiem.
Popatrzyła na mnie przez chwilę, bardzo zdziwiona, obracając w palcach niewidoczną zabawkę; i ten jedyny raz jej spojrzenie przestało być ofensywne, oceniające, skanujące; wyczułem w nim pewną wdzięczność i ufność.
- No, może prawie - dodałem.
- Nie rozumiem. C’est bizarre - odparła i z gracją trzylatka pociągnęła materac, wraz ze mną, dając znać, że chce już wyjść z wody.
- Daj spokój z obronnymi mechanizmami. Nie musisz się przede mną bronić. I nie mów po francusku. Bo to irytujące.
- Czemu irytujące?
- Bo brzmi, jakbyś mówiła tak specjalnie. Jakbyś nigdy nie była w żadnym Paryżu.
- A właśnie, że będę mówić. I kropka. Nie będę nawet mówić po polsku, specjalnie, żebyś nie rozumiał, o co mi chodzi.
Jak mam przebić blokadę? To nie jest jak podrywanie dziewczyny. To jest jak włamywanie się do strzeżonego serwera - tylko nie tak efektowne jak w hollywoodzkich filmach, intensywną muzyką i wystukiwaniem milionów kombinacji podczas paru sekund dzielących świat od atomowego holocaustu. To do bólu nudna prawda z pryszczatym onanistą w roli głównej, który od pięciu dni siedzi zamknięty w cuchnącym potem, obwieszonym plakatami hentai pokoju.
- Jakimi mechanizmami?
Nieważne. Wyszliśmy z jeziora; ziemia i igły przylepiały nam się do mokrych stóp, gdy w milczeniu poszliśmy w kierunku domu. Z daleka słychać było tylko nawoływanie tej grubej baby: „Niech ktoś pobiegnie i złoi dupę temu gówniarzowi!".
To piąta bania pod rząd, cola i żołądkowa, twarz traci resztki twarzowości i żołądkowo się wykręca, razem z jelitami, myślami i światem. Nigdzie jej nie ma. Przyszliśmy z jeziora, ona bez słowa wsiąkła w dom, przez całą drogę powrotną chciałem zrobić to, co ona wtedy w lesie, zatrzymać ją ręką, spojrzeć jej w oczy i ją rozszarpać, jednak za każdym razem chowałem rękę do kieszeni albo jak idiota w sitcomie udawałem, że drapię się po głowie.
A teraz jej nie ma, a ja jestem kumplem, ziomkiem, znajomym, pretekstem do wspólnej wódki i kiełbasy. Nie chciałem wzbudzać więcej podejrzeń. A może po prostu zadziałał zwykły, zdrowy instynkt samozachowawczy? Siedzę z Michałem, z Diterem, który jest już na granicy zarzygania się, Olafem, który pryska wokół drobinkami piwa z ust,
fabrykując pod wpływem piękna chwili historie o przedymanych pannach. O tym, że obudził się rano z dwiema laskami, oczywiście, był na jakimś domku z fanami Counterstrike. Z dwoma laskami, chyba te nieletnie upośledy które spędzają Nowy Rok na komunikowaniu się przez komputerowe mikrofony w kafejce internetowej zrobiły ci po lasce - to riposta Ditera, wszyscy rechoczą, opluwając się drobinami kiełbasy w kosmicznym strumieniu czystej przyjaźni.
Gdzie ona jest?
Odruchowo rozglądam się wokół, nie chcę się podnosić z siedzenia, a pytanie o miejsce, gdzie teraz jest, skacze mi po mózgu, a ja w ogóle nie mogę go zestrzelić. Do tego poczucie bycia żałosnym, dodaj do niego etanol i wychodzi ci semtex.
Odwracam się w stronę Michała. Słowa wylatują same, zaczyna mówić Głos z Mojej Głowy, bo przecież ja wypiłem jedenaście browarów i nie mam siły już nic mówić.
- Ta twoja siostra - zaczynam - a on już się uśmiecha, to jest uśmiech kolesia, który przegrał wszystko w ruletkę, a ty się go pytasz jak obstawiać, to jest uśmiech ojca, gdy się pytasz go, czy miał jakieś dziewczyny zanim poznał mamę; uśmiech, który w pewnym momencie zastyga na pysku, tworząc maskę: „mam wszystko, co chciałbyś kupić, ale najpierw się zastanów".
- Ta twoja siostra - powtarzam, by kontynuować. - Mądry gnojek. Podobno pracowała w Paryżu i pisała jakieś aplikacje dla metra.
Jakby nie usłyszał, najpierw śmieje się z kawału - musi zareagować na wszystkie bodźce w kolejności, którą ustala wódczano-kiełbasiany bon ton - z kawału, który opowiedział Diter, coś o kolesiu, który przychodzi do burdelu i dostaje deskę do wyruchania, a potem odwraca się do mnie, robiąc głęboki wydech.
- Ona nie pracuje przy żadnych komputerach - mówi po chwili. - Ona ma piętnaście lat.
Z oczu bije mu wyraźny, biały neon z napisem: Pierdolisz Piękne Farmazony.
- Ona nigdzie nie pracuje - powtarza, uśmiechając się i spłukując po chwili uśmiech piwem.
- Powiedziała ci tak?
Kiwam głową.
- Nigdzie nie pracuje, to popierdolona gówniara, w sumie jest na jakichś lekach, są z nią jakieś problemy, ja nie wiem o co chodzi. Fantazjuje - znów się uśmiecha, ten uśmiech wywraca mu się na twarzy,
- Po prostu mnie to zaciekawiło - mówię, otwieram następne piwo, sięgam po zimną
kiełbasę, odgryzam kawałek i żuję.
- Jutro przyjeżdża po nią matka, zabiera ją gdzieś tam, tzn. jedzie z nią i z Edkiem na tydzień nad morze do babci, czy gdzieś, nie wiem, i dobrze, jak ona mnie wkurwia ta cipa, to jest nieprawdopodobne, wiesz, przepraszam za nią, jak ci tam zawracała dupę, ona jest jebnięta, widzisz, uczy się w domu bo ma jakieś papiery na indywidualny tok nauczania, bo w szkole coś, siedzi cały dzień sama w domu, napierdala w te gry, w sumie chuj, nie wiadomo co ona tam robi. No ale widzisz, wyjeżdża jutro, a my sobie posiedzimy na lajciurze pomelanżujeeemy jeszcze, no sorry, no cymbał z tej mojej siostry, nie mam z nią kontaktu, no nic, ale matka ją jutro zabiera i powinno być elegancko.
Bierze łyk piwa, a raczej potężny wlew połowy puszki, prosto w gardło. Ja też.
- Jeszcze raz cię przepraszam, jeśli ci zawracała dupę, czy coś, to naprawdę smutne dziecko - mówi.
- Nie ma za co - odpowiadam. Kręcę puszką w dłoniach, kręcę i kręcę i zawsze jest wierna zasadzie spinu trzystu sześćdziesięciu stopni, choćbym się zesrał złotem, choćbym bardzo chciał.
- Ale jutro przyjeżdża Kermit z ekipką, będzie dobrze, będzie bardzo dobrze, i jeszcze jakieś dziunie z nimi przyjadą, zrobimy coś złego brachu, będziemy źli! - wznosi ten okrzyk wilkołaka prosto w bladą, głupią mordę księżyca.
Siódma trzydzieści. Budzi mnie stukot i świszczące, przerdzewiałe, czterdziestoletnie kobiece „halo".
Zasnąłem na kanapie, w tym pokoju, w którym do telewizora jest doczepione Nintendo, a do Nintendo jest doczepione moje pierwsze, nieskalane wyobrażenie Gamecube Girl - tej, która zmiażdżyła we mnie mężczyznę i zupełnie spieprzyła mi wakacje. Wstaję do łazienki, aby nikogo nie zobaczyć, w głowie po raz pierwszy wżyciu kubek smołopodobnej, sypanej kawy wzbudza pozytywną konotację, ale to błąd.
- Dzień dobry - mówi niska, blada, wymalowana kobieta w sukience z wyprzedaży, opierając się o faceta, który wygląda jak Julio Iglesias w ostatnim stadium białaczki.
Czuję się jak Spud w Trainspotting, gdy rano, w mieszkaniu brzydkiej Angielki zdaje sobie sprawę, że zesrał się w łóżko.
- Przyjechaliśmy tylko po Kasię - serialowym piskiem informuje mnie kobieta, uśmiechając się pożółkłymi od papierosów zębami. - Pali pan? - pyta, wyciągając ku mnie czerwone setki Marlboro. Palę.
Czuję się jak bohater kiepskiej, polskiej powieści z lat 70, albo filmu, jestem w samym
środku Barw ochronnych Zanussiego, co prawda mogło być gorzej - mogłem być w Obliczach śmierci.
- Widzę, że impreza w najlepsze - mówi kobieta, studenci - dodaje facet tonem kogoś, kto nigdy nie studiował, ale na pewno handlował wódką w akademiku.
- Kaaasiuuuu - woła kobieta do sufitu. Przez chwilę myślę, że Gamecube Girl ścieknie kroplami z sufitu, by zmaterializować się na podłodze w ludzką postać, jak zły Terminator w drugiej części. A ja będę bezbronny jak Edward Furlong.
- Ja ją może obudzę, lepiej niech pani nie wchodzi na górę - mówi Głos W Mojej Głowie i karze mi się porozumiewawczo uśmiechnąć. Wchodzę na górę, omijam kolejne pokoje, znajduję ją w końcu, w pokoju z tarasem, do tarasu doczepiona jest ta nocna cisza, to wyłączenie, do tego pomieszczenia jest doczepione najsilniejsze poczucie rzeczywistości, jakie miałem w życiu. Ona śpi na łóżku, przykryta śpiworem, w ubraniu, pewnie sama się wczoraj upiła, chrapie, z nosa ścieka drobny, rzadki gil. Szturcham ją, starając się to zrobić jak najmniej delikatnie.
- Wstawaj, dzieciaku, przyjechała mama - mówię, po czym zapalam w końcu zdobycznego malborasa. Papieros na czczo i na kacu smakuje tak, jakby zjeść trochę czyichś prochów prosto z urny.
Przeciera oczy, ziewa, po czym bardzo powoli się podnosi. Dopiero po chwili orientuje się, że to właśnie ja ją obudziłem. Jej oprogramowanie chyba jeszcze się nie włączyło, bo teraz jest po prostu dzieckiem, zwykłą młodszą siostrą, która wczoraj po raz pierwszy w życiu poważnie się upiła.
- A, to ty - mówi przecierając oczy Gdy już odrywa z nich wszystko to, co przylepiło się do nich przez noc, znowu zaczynają skanować i przewiercać.
Jestem zmęczony. Mam strasznego kaca. Odwracam się.
- Na razie, trzymaj się, pozdrów wszystkich. Wiesz, że jesteś pierwszym facetem, z którym się całowałam? - słyszę za sobą.
- Też się trzymaj - mówię i patrzę, jak powoli schodzi na dół, nie kuśtyka, zbiega całkiem sprawnie, jakby nigdy jej się nic nie stało, słyszę jeszcze piszczące „Kasieńko", słyszę szelest zdejmowanej z wieszaka kurtki. I nagle takie klik - klik, jakby ktoś odbezpieczał plastikową atrapę pistoletu albo zapinał pas bezpieczeństwa, połączone z czymś przypominającym szuranie, przesuwanie ciężkiego przedmiotu. Podchodzę powoli do schodów i delikatnie wychylam się za barierkę. Widzę, jak Włoch przytrzymuje telewizor, a ona delikatnie, z wprawą wysuwa z niego wtyczkę swojego Nintendo.
LEVEL 2
Witaj w królestwie rzeczy nieracjonalnych, w odrzuconym scenariuszu dla kanału Romantica. Rozgość się i czuj się dobrze w fabule za dziewięć złotych pięćdziesiąt groszy, na ostatniej stronie gazety z programem telewizyjnym, w Harlekinie wydrukowanym na pakowym papierze. Chociaż równie dobrze może to być nakręcona na potrzeby kablówki historia o seryjnym mordercy piętnastolatek. Bo przez chwilę zastanawiałem się, czy aby nie jadę tutaj, aby ją zabić, zdezaktywować; że to podróż ku ostatecznej napierdówie, Van Damme vs. Bolo Yang w Krwawym Sporcie; ostateczna rozgrywka z Terminatorem 5, który zabrał mi godność i spokojny sen; i co najważniejsze - dopiero co sklecone z półuśmiechów, dyskretnych oznak dominacji i dłuższych niż 3 sekundy wzrokowych kontaktów poczucie męskości.
Czuję się sam ze sobą jak pojeb, może to powszechne zjawisko, może po prostu wyolbrzymiam objawy neuro-zakatarzenia. Niewykluczone, że to psychiczna hipochondria
- ale, po prostu NIKT NIE ROBI TAKICH RZECZY - nikt dzisiaj nie rzuca wszystkiego, aby dogonić kilkusekundowe klipy z własnego mózgu. Całe swoje życie uważałem się za jedną z setek tysięcy malutkich ofiar zachodniego racjonalizmu. Mniej więcej od momentu studniówki potrafię już tylko pełzać po ścianach własnych struktur. Teraz ich nie ma. Moje myśli są bezdomne. Jak zahipnotyzowany grawitacją pył suną wokół jądra, zlepionego z piegów, strzępów bladej skóry, fragmentów doczepionych do niej piosenek. Siemasz, Luka. Co jest, Polly.
To spowiedź spod emocjonalnego respiratora, ale ona była moim otwarciem korony, kasującym mózg wirusem, który sprawił, że całe moje życie zaczęło mi się wydawać czymś na podobieństwo tygodniowego zestawu majtek z naszytymi nazwami dni. Życie w poniedziałkowtorkośrodzie. Bez weekendu. Bez odmian. Bez gorączek i bez odmrożeń. I nagle, na sam koniec, rok przed końcem studiów, ostateczną bramą dojrzałości, awansem na obywatela, przed ostatecznym wejściem na górę, z której potem już tylko spadasz tracąc włosy i plemniki - rok przed pasowaniem na prawdziwego harcerza, taki oto piękny chuj. Pędzę za satori, którego nigdy nie będzie, czując się jak ofiara pierwszych badań nad DMT.
No bo czy masz jeszcze prawo uważać się za osobę poczytalną, gdy zaczynasz robić rzeczy, których tak naprawdę nie chcesz, a z drugiej strony nikt też nie wydał ci żadnego polecenia?
Gamecube Girl, moja księżniczka Zelda, wygląda jak z reklamy tabletek musujących, jakby były jej jedyną dietą - powolne ruchy, przezroczysta skóra na patykowatych nogach, którymi macha siedząc na wielkiej, drewnianej huśtawce.
Przejechałem trzysta kilometrów, by popatrzeć na tę huśtawkę. Czuję się jak fanatyczny wielbiciel, niebezpieczny pierdolec wybierający śmieci z kubłów znanych osób i w domu tworzący z nich choinkowe girlandy. Sznur bombek z kartonów po jogurtach 0% Renaty Gabryjelskiej. Plastikowe pudełko po stringach Skawińskiego jako czubek drzewka. Stop. Stop. Przestań, niech skojarzenia wyhamują, zanim będzie tutaj karambol z zylionem ofiar.
Niewiele mogę dostrzec przez grube, metalowe pręty ogrodzenia, ale przez to ten widok jest jeszcze bardziej senny. To domowe video, przypadkowo znalezione na strychu przy remoncie i pokazujące jakąś odległą kuzynkę, nieznajomego członka rodziny. Po obejrzeniu taśmy wszyscy usiłują sobie przypomnieć tę osobę - i jakoś nikt nie jest w stanie, rozpłynęła się w pamięci, jest tylko lewitującym po taśmie magnetycznej duchem, i tylko biały zegar w dole ekranu przypominałby ci, że istnieje w ogóle jakikolwiek czas.
To Teraźniejszość - fala piękna, która spływa w nieskończonych pętlach; upał sprawia, że jej obraz lekko drży, a ja mogę tak patrzeć w nieskończoność, w końcu chyba tylko po to tu przyjechałem - żeby podglądać ją przez ogrodzenie, jakby była gwiazdą jakiegoś rodzinnego tasiemca, a ja fotografem z brukowca, czekającym na to, aż przez chwilę będzie widać jej zarys cipki na dole kostiumu.
To Teraźniejszość - czuję smak tej chwili, to cieple, lekko sfermentowane truskawki, mdłe i cierpkie jednocześnie. To jak bzyczenie much nad zostawionym na słońcu arbuzie.
Wygląda najpiękniej na świecie. Jak reklama kosmetyków dla nastolatek w reżyserii Antonioniego. Jak ostatni poziom Prince of Persia. Ktoś zrobił jej zastrzyk z piękna, ze skroplonych cukierków z kardamonem, albo do prowadzonej przez Japończyków korporacji, która ją wyprodukowała, zatrudniono jakiegoś genialnego designera. Mam ostrość widzenia wojskowej lunety. Potrafię dostrzec każdy pieg na jej bladych ramionach. Na czoło opada jej grzywka. Zmieniła fryzurę. Jej wielkie oczy są skupione, malutki nos marszczy się, z wąskich ust wysuwa się język. Przejechałem tutaj trzysta kilometrów i było warto, chociaż przekroczyłem ostateczną granicę szaleństwa, dalej czeka już tylko wysyłanie zepsutego mięsa pocztą do wybranych ofiar, zapisanie się do faszystowskiej partii politycznej i wybijanie szyb w kebabach. Było warto oszaleć dla tych uszytych z pozłacanej waty sekund. Dla tych nad jeziorem i dla tych teraz. Wsadzam kawałek palca pomiędzy kraty. Chcę sprawdzić, czy to rzeczywista przestrzeń, czy tylko nadruk na zagruntowanym miodem
płótnie.
W radiu mówili, że na dziś jest zapowiadany szczytowy moment fali upałów. Mieli rację. Powietrze gryzie cię w ramiona i powoduje słony przeciek skóry, a język i dziąsła zaczynają się wędzić. Okręciłem sobie głowę mokrym ręcznikiem i czuję proces powolnego parowania - jakby przez pory wyciekał mi mózg i skraplał się właśnie w tej szmacie. Więc nie dość, że czuję się jak wampir z Bytowa, do tego powoli zaczynam wychodzić z ciała, oglądać wszystko z góry i widzę: młodą dziewczynkę, i podglądającego ją faceta, który w ręczniku na głowie wygląda, jakby właśnie przygotowywał się na pedofilski dżihad. Upał powoduje zboczenia - tłumaczę sobie, aby nie stracić zmysłów.
Ale każdy ma swój Zaczarowany Ogród - a mój jest właśnie tutaj - w tłustym, statycznym tańcu światła z powietrzem, wokół niebieskiej sukienki, skrzyżowanych patykowatych kończyn. Gra w małego, przenośnego Tetrisa, który jest chyba rozregulowany, bo skrzekliwe pierdnięcia spadających klocków słychać aż tutaj. Wygląda najpiękniej na świecie, wciąż, od teraz, od sekundy, od zawsze.
Przejechałem trzysta kilometrów autostopem aż tutaj, tylko po to, aby popatrzeć na nią przez zielone kraty, skulony między hydrantem a koszem na śmieci. Po co? Aby wyżłobić sobie w mózgu to pierwsze, niezatarte wspomnienie, w smaku przypominające szklankę wody z solą? Aby poznać siebie - to była podróż na Wschód z czakramami w sraczach stacji benzynowych - aby zrobić sobie drobną wiwisekcję, aby stanąć przed pleśniejącym nastolatkiem w lustrze i spytać - o co, kurwa, chodzi?
Czy mam się stać złym staruchem z filmu Zły dotyk, który będzie wysiadywał godzinami na podwórkach gimnazjum z zapasami testerów perfum i hiphopolowymi kompaktami? Czy wiesz, kto jest po drugiej stronie kabla, Marysiu? Dawid Humbert, zły człowiek, ma zakrzepłą na pazurach krew i niemyte od miesiąca włosy.
Z tego przerażenia nie mogę nawet pociągnąć nosem. Zamieniam się w bestię szybciej, niż myślałem. Teraz jest już tylko jedna droga - oddać się w ręce profesjonalnych terapeutów. Albo do kastracji.
Ktoś, nie chcę już pamiętać kto, powiedziałby - masz w głowie domek zbudowany na drzewie, obklejony samochodami z gum Turbo i stronami ze Spider-Mana, i chowasz się tam jak w macicy, bo tylko tam jeszcze jesteś chłopcem, którego nie obowiązują zasady zdobywania, mierzenia, rysowania map, dolepiania wyrazów twarzy, wojny i samokontroli, analizy i planowania.
Może ma rację? Może lepiej iść pograć z jedenastolatkami w noża? Powinieneś
dorosnąć. Powinieneś zaakceptować to, że ktoś musi się tobą zaopiekować. Dorośnij i znajdź sobie nową mamę.
Niestety, za chwilę, aktualnie siedzę skulony przy metalowym ogrodzeniu, w ręczniku na głowie, i podglądam piętnastolatki.
Przytykam nos do ogrodzenia i czuję jak ono parzy, ale to nie przeszkadza, bo przynajmniej mogę przybliżyć się do niej chociaż o milimetr. Japońska lalka, mini-cyber-gejsza na baterie paluszki, z nielegalnego sklepu z fetyszami w podziemiach metra - na wystawie mogłaby stać obok pamiątkowych puszek z sarinem, ale teraz odkłada Tetrisa i kieruje wzrok ku ogrodzeniu.
Ten moment zamraża. Bo co zrobi, jeśli mnie zauważy? Wrzaśnie? Zawoła ojczyma? Ze środka dłoni wysunie się jej wszczepiony laserowy pistolet, czy po prostu neuronowymi promieniami spali mi mózg? Kocham cię. Przestań istnieć. Niech lunie gradobicie, niech porozcina ci czaszkę, albo po prostu schowaj się do domu, pooglądać, kurwa twoja mać, Cartoon Network.
Przedzieram się przez porozrzucane po podłodze śmieci, które poza olbrzymim, stalowo-białym, nowoczesnym łóżkiem, wieżą stereo i trzydziestocalowym telewizorem stanowią jedyne umeblowanie tego mieszkania. Podłoga wygląda tak, jakby wybuchły na niej wszystkie matryce kulturowe polskiego studenta, jak dekoracja do sztuki teatralnej o zwykłym chłopaku z prawa, który nagle zjadł podwójnego kwara. Książka od ekonomii jest nieważna. Ekonomia jest nieważna. Wszystko jest nieważne. Możesz przecież to podpalić. Pudełko od oryginalnego Tekkena, ruski kompakt Red Hot Chilli Peppers, paczki kondomów, kartony po mleku acidofilnym.
Produkty użytkowe. Michał to człowiek, który stawia na użyteczność, wszystko musi mieć swoją logikę bytu i do czegoś się przydać, i niektórych rzeczy po prostu trudno mu się pozbyć.
Mieszkanie kupił Michałowi ojciec, on jednak bywa w nim rzadko; nie może przestawić się na ciszę, pozbawioną okrzyków: „obiad", „kiedy wrócisz" i „ścisz to gówno".
Spodenki gimnastyczne, dezodoranty Adidasa, opakowania po mrożonej pizzy, jedna hawajska koszula, ze śliskiego, mocniej łapiącego potliwość sztucznego włókna. W pocie podobno jest mnóstwo męskich feromonów; dla kobiety zapach męskiego potu jest nieprzyjemny tylko przez pierwsze parę sekund.
- Co jest - mówi Michał. Jest osiemnasta, a on dopiero wstał.
Do tych kartonów po mleku acidofilnym wpycha chyba zużyte prezerwatywy. Lateks,
guma, stare mleko. Żel do włosów w wielkich słoikach, kupowany chyba hurtowo w Makro.
Przeciera oczy, a ja czuję się jak barbarzyńca, jak kapo w więzieniu politycznym, ale niestety, Michał, musisz mi coś powiedzieć, bo od tego zależy wiele spraw. Na przykład to, że chciałbym w końcu zasnąć, nawet zemdleć z wyczerpania, ale jest to niemożliwe, twoja siostra wszczepiła mi w mózg wenflon z efedryną. Jestem na wypalającym wszystkie rezerwy białka haju.
Patrzę jeszcze raz na kompakt Red Hot Chilli Peppers. Jakie tak naprawdę mogą być okazje do słuchania takich płyt? Oprócz takich, że to idealnie letnia płyta do jechania gdzieś z twoim ojcem samochodem, bo Red Hot Chilli Peppers są bardziej strawni i od Rynkowskiego, i od Sonic Youth? Jaka byłaby reakcja Rynkowskiego na Goodbye 20th Century? Rynkowskiego na heroinie? Stop. Stop ze skojarzeniami. - Sorry, kurwa, ale tu był nieprawdopodobny huragan - zaczyna mówić, słowa gubią mu się w dłoniach, którymi próbuje rozmasować zdrętwiały, blady pysk. - Czemu tak wcześnie zniknąłeś? - dodaje, łapy odruchowo chwytają wodę; zaczyna pić, czekając na odpowiedź. - Miałem parę spraw do załatwienia - wymijająca i poważna odpowiedź, przecież nie musi wiedzieć, że wolałem siedzieć w domu i przystawiać gryf do wzmacniacza, prowokując serię przyprawiających o miażdżycę rzężeń, do tego jeździć na rowerze po zakupy i całymi dniami oglądać reklamówki herbat na perystaltykę. O tym, że sam zainstalowałem sobie emulator Nintendo 64 i grałem na laptopie w Zeldę. I że w momencie, gdy ściekła mi łza, podreptałem na dół do miejsca, w którym moja matka chowa ritalin.
O tym, jak to właśnie moja matka wpadała do pokoju, niosąc wiadra kawy i rosołu. Wydawało jej się, że poza siedzeniem w pokoju, zmienianiem kanałów, kartkowaniem starych muzycznych gazet i graniem na gitarze wszystkie inne zajęcia przestały mieć dla mnie rację bytu. Że nawet nie otworzyłem jednej z drukowanych szyn o prawie karnym.
Po co mam ci o tym opowiadać, Michał? Żebyś zamknął mnie teraz siłą w swoim kiblu i wezwał grupę interwencyjną z psychiatryka?
- No to co jest, jaką masz sprawę? Bo ja muszę wychodzić za pół godziny - patrzy na mnie, Król Sali Gimnastycznej, Cesarz Basketu - i już wiem, że nie ma absolutnie nic wspólnego ze swoją siostrą.
Gamecube Girl to podrzutek. Płyta z jej oprogramowaniem została podrzucona pod bramę fabryki odkurzaczy w wiklinowym koszyku. To aplikacja przeznaczona do domowego użytku. Główny dowód na spisek wytoczony przez karmę przeciwko mojej osobie. To nie jest twoja siostra, władco trzytaktów, ty prowadziłeś poloneza na studniówce i organizowałeś przemyty wódki na połowinki, twoje miejsce jest w młodzieżowych przybudówkach partii
politycznych i w kółku płetwonurków, a nie w rodzinie androidów.
- To jest, trochę, kurwa... dziwna sprawa - mówię, obracając w dłoniach szluga.
Stepując po śmieciach, Michał odstawia spocony balet samca przed podrywem.
- Nie mam teraz kasy, stary, naprawdę, nie ma bola, nic - trzęsie lekko głową, aby udać przejęcie.
- Nie, nie, nie - ucinam. Papieros w moich palcach jest idealnym walcem. - Chodzi o to, że twoja siostra coś mi zostawiła. I muszę jej to przekazać. To znaczy, oddać.
Zatrzymuje się wpół sekundy. Jest zdezorientowany. Drapie się po gładkim, skórzanym worku klatki piersiowej. Patrzy na swoje stopy w klapkach od prysznica.
- Nie łapię. To znaczy, ja nie będę się z nią chyba widział już w wakacje. Ale możesz to dać, ja będę jechał do Paryża za miesiąc gdzieś, jak ci zależy, w sumie, kurwa - pauza - to cię trochę nie rozumiem.
Jechałem tutaj na stopa z jakimś starym weteranem, nauczonym czytać na pierwszych numerach „Brumu" korporation-arbeiterem. Miałem przy sobie tylko kilkadziesiąt złotych, szczotkę do zębów, skarpety i gacie na zmianę, trochę ciuchów, maszynkę do golenia - ciekawe po co, i chyba półroczną paczkę kondomów - ciekawe jeszcze bardziej po co; wrzuciłem ją do torby chyba w jakimś mignięciu gorzkiej jak rozgryziony biseptol autoironii.
Typem, który po biznesowej kolacji włącza sobie sam w domu na full pierwszy kompakt Edyty Bartosiewicz i przegląda listy od byłych dziewczyn. Samochód był obsypany masą notatek - deszcz pokreślonych papierowych świstków, konfetti z haiku korporacyjnego prania mózgu. Na jednym z nich był napis: Twoje myśli to nie ty. Takich jak on dyrektor wysyła na obowiązkowe szkolenia z medytacji. Miał radio z odtwarzaczem mp3, z którego leciał Neil Young, a ja w sumie wyglądałem jak Neil Young, włosy przylepiały mi się do zarostu, a oczy zalepił mi od wewnątrz nieprzepuszczający kontaktu wzrokowego kisiel. Było ciepło, coraz cieplej, temperatura wzrastała, czułem jak nagrzewają się świsty powietrza wpadające przez odkręcone okno.
- Jakieś konkretne życzenia? - zapytał, kręcąc palcem po przyciskach rewind / fast - forward.
Przejażdżka z szafą grającą.
- Nie, spoko - odparłem, zapalając papierosa.
Nie pytałem, czy mogę palić, bałem się tylko, że jest pedałem.
Zawsze, gdy mężczyzna wsiada do samochodu drugiego, obcego faceta, ten lęk jest właśnie najsilniejszy. Tym bardziej że on patrzył na mnie jak na cudem znaleziony,
unikatowy okaz współplemieńca. Przepraszam - ukształtowałem swoją estetykę śmiejąc się z takich ludzi, w sumie palce bolały mnie od wytykania ich coraz bardziej z każdą zamówioną kasetą. Biedni Fani Kobranocki, jak nazywała ich Moja Była Kobieta. Fajne Kurwa Studenty, nazwał ktoś ludzi mojego pokroju kilkadziesiąt kilometrów stąd.
Od początku drogi zasypywał mnie serią pytań - gdzie jadę, po co - klasyczny autostopowy kwestionariusz - by, jakby trafić w moje zdolności prekognicji, zaczął coś opowiadać o rockowych festiwalach, trawie, od której bolała głowa i jakichś historiach z czasów, gdy jego życie nie polegało na wykonywaniu wysyłanych mu na firmowego maila poleceń.
Miał koszulę na krótki rękaw, czerwony krawat, zaczynał już lekko łysieć, tak jak ja, to znaczy zrobiły mu się zakola, i to sprawiło, że poczuł się zupełnie rozluźniony - odbierał tę sytuację, jakbyśmy byli bliźniakami, tylko że po dwóch stronach barykady. Czul się z tym całkiem ok - z jednej strony mógł mi zazdrościć, a z drugiej cieszyć się, że jednak jemu się udało, że stać go na dobrą wodę po goleniu, że obwozi po Polsce sterty nieważnego papieru w skórzanych neseserach, bo przecież schematy awansu społecznego są silniejsze niż jakakolwiek dzikość serca. A ja wiedziałem, że jestem zupełnie poza jego percepcją, bo to nie była żadna dzikość serca, jadę stopem, bo nie mam na helikopter, bo nie wynaleziono, kurwa, teleportacji, i to nie jest żaden weitschmerz, nie jestem młodą, piękną duszą - ja po prostu jestem pierdolnięty, Chory Psychicznie.
Przecieram oczy, próbuję ponownie nastroić sobie wzrok. Bo przecież w każdej chwili jego twarz może zacząć ściekać po pasach bezpieczeństwa.
Dzień dobry. Tu Twój Komputer Pokładowy odpowiedzialny za poczucie rzeczywistości. Nastąpiła poważna awaria systemu. Złap się za ucho w przeciągu pięciu sekund, jeśli chcesz uruchomić programy diagnostyczne.
Neil Young w tej sytuacji jest kuriozalny. To nie jest amerykańska szosa. Rosyjskie tiry nie pasują do ballad o bezdrożach Ohio. Kurwa, on wygrzebał tę płytę z kosza na stacji benzynowej, leżała pewnie pomiędzy bawarskimi pieśniami piwnymi a The Super Hits grają Irenę Santor. Ripował ją w domu do mp3, oglądając katalog ciężarówek za 2005 rok i czytając maile od kuzyna z Chicago.
Jest całkiem OK, Janek, mieszkamy z aunt Helena na Jackowie i niedługo jadę po drewno do Oregonu.
- Może włącz jednak coś innego? - pytam go, przeglądając kolejne kartki. Rozmawiając z kimś, staraj się nie przerywać kontaktu wzrokowego przez pierwsze sześć sekund.
Niech włączy Moją i twoją nadzieję - przynajmniej będę miał doskonałe tło, by obśmiać go do końca, zaprątkować szyderstwem tak bardzo, że przynajmniej skończy bełkotać swoją balladę o pięknych dwudziestoletnich.
On jednak uśmiecha się we mnie niczym etatowy luzak z telewizyjnej reklamy wzbogacanego wapniem soku i zmienia kawałek na następny. And now my bitter hands chafe beneath the clouds Of what was everything?
Kurwa.
Oh, the pictures have all been washed in black, tattooed everything
Kurwa.
And now my bitter hands cradle broken glass Of what was everything.
Kurwa.
Kurwa, everything, kurwa, kurwa.
- Nie lubię tego kawałka, wiesz - mówię mu, odwracając się do szyby, biją we mnie pioruny paranoi - do cholery, przecież są dziesiątki milionów innych piosenek, innych samochodów, jest komercyjne radio, jest Rod Stewart i Maryla Rodowicz, do chuja, i Rynkowski na heroinie, i chyba ucieknę ci na najbliższej stacji benzynowej, chociaż nie, odleję ci się najpierw na tapicerkę. Z zemsty. Pieprzony doktor Mengele z wiertłami licealnych emocji - na ich grillu ktoś kładzie mi serce. To paranoja emocjonalna. To światowy spisek androidów miłości i producentów różowych sukienek albo golfów z wydłużonymi rękawami, w których lekko ginęłyby jej drobne dłonie. Bo tak śniła mi się wczoraj.
- Nie wiem... wolałbym jej dostarczyć to osobiście - mówię, siadając na szafce na buty. Zapalam idealny walec papierosa.
Nawet nie patrzę mu w oczy - tak bardzo przewidziałem to spojrzenie. Punkt dla mnie, że z domu wywiewa go testosteron, że trzy cycate blondynki z pierwszego roku bardzo chcą, aby przyniósł im fiuta opakowanego w notatki na kolokwium. Sprzeda mi cokolwiek w promocji lepszej niż dyskont, bylebym się tylko odpierdolił.
- Do czego zmierzasz - nie, on nie udaje, że nie rozumie, Michał jest naprawdę głupi. Moja Była Kobieta zapauzowałaby w tym momencie rzeczywistość, mówiąc coś o mechanizmie dobierania sobie głupich kumpli.
O pozycji guru, na którą próbuję nieudolnie się wdrapać, chociaż nikomu tak naprawdę nie zależy, aby to podium było przez kogokolwiek zajęte.
- Zmierzam do tego, że będę nad morzem, wiesz, jadę tam i ona podobno gdzieś tam jest, no i mogę zajść i jej to oddać.
Szybko, Michał, szybko, śpieszy mi się bardziej niż tobie, mam mniej czasu niż ty, nikt nie odgwiżdże faulu, abym mógł złapać oddech, bo cztery wypełnione brakiem higieny i płytą Surfer Rosa. Parę dni temu powiedziałeś mi, że ona jedzie nad morze na tydzień. A potem wraca do Francji.
- Oni są w domu u ciotki. W Dziwnowie. Chcą z nią spędzić jakiś czas, zanim wróci do ojca. Nie pamiętam adresu.
- To daj mi komórkę. Chwilę myśli.
- Nie mam jej numeru - dodaje - no kurwa, a co to w ogóle jest? Co ty chcesz jej oddać? Ona zresztą nie ma chyba w ogóle komórki.
Chcę jej oddać tego gonga, którego sprzedała mi prosto w pysk. Chcę ją pobić, skatować tak, żeby ortodonta przyśrubował do jej głowy dziesięciokilową klatkę.
- W sumie to nic takiego. Dała mi książkę, żebym ją przeczytał, no i ją przeczytałem, wiesz, nie chcę jej, mogę jej to oddać, poza tym chciałbym...
Kręci głową z niedowierzaniem.
- Ja z nią nigdy nie miałem żadnego kontaktu - mówi, wyciera suchą głowę suchym ręcznikiem, wykonuje rytuał setek niepotrzebnych gestów, zdejmuje dżinsy z deski do prasowania. - To oznaczy, ona wiesz, zawsze była dla mnie jakaś, kurwa, irytująca. Nie odniosłeś takiego wrażenia? Jak dla mnie, to ona ma pustkę w tej pale. Jedyne co ona w sobie ma, to niewysrane gówno.
Bierze łyka pepsi i podaje mi butelkę.
- Nie, to znaczy, jest całkiem miła - mówi ktoś spoza mnie, kaseta z wewnętrznym spikerem, który nakazuje myślom ewakuację do żołądka w kryzysowych sytuacjach. - Jest trochę dziecinna, ale może być całkiem fajną panną za jakiś czas.
- Za jakiś czas - powtarza.
Zakłada spodnie i koszulkę, psika się dezodorantem i przez chwilę jeszcze chodzi w kółko z otwartymi ustami, jak ktoś uderzony w głowę płytą chodnikową.
- Naprawdę żałuj, że nie zostałeś - mówi, otrząsając się, jeszcze brodzi dłońmi w stercie kosmetyków i maszynek do golenia - żałuj, bo to było niebywale. Kurwa, Kermit zjeżdżał na sankach z dachu i złamał sobie nogę. Diter rozjechał mi furą bramę od garażu. To był amok, ja pierdolę. To było Destruction, kurwa, Derby. Niewyobrażalne.
- To gdzie jest ten dom? - pytam, gasząc papierosa w jednym z kartonów po mleku, odkładam go szybko, by nie usłyszeć syknięcia żaru spalającego lateks. To mieszkanie jest jak barokowy dwór - zaszpachlowany pudrem syf, młoteczki do ubijania pcheł, grzybica oblana perfumami.
- Ej, nie mam czasu - mówi i pokazuje mi dłonią drzwi. - Chodź ze mną na przystanek, jak ci się chce.
Wiesz jak to jest być pustym CV, a potem potknąć się i wpaść do studni? Studnia jak w grze Shadow of the Beast prowadzi do labiryntu, a jego ściany są otapetowane zdjęciami nieletniej gwiazdki porno z niemieckiego serwera, japońskiej piosenkarki, dziewczyny z reklamówki tabletek musujących. Być pustym CV, a stać się przepełnioną głową, która wylewa się jak szambo?
To dziwne, bo nie czułem się tak nigdy w życiu. Wróciłem z domku od razu, następnego dnia, chociaż mogłem zostać dłużej i skatować się wódą, wlewać sobie spirytus do uszu, by spowodować amnezję. Zasypiałem, poduszka wsysała mnie do środka, na drugą stronę mózgu, a ja ją przytulałem, spała obok mnie, ubrana w dwadzieścia szarych swetrów, zasypiałem z nią i umierałem, a pomiędzy nami poprzyczepiane były setki nitek do astralnej dializy. Ona chrapała i lekko wierciła się przez sen, a ja skubałem drobiny z jej swetra, warstwy ubrań zamieniły ją w ciepłą, puchatą kulę. Mózg musiał stworzyć taki obraz - nie mogłem sobie przecież wyobrazić, jak rzeczywiście zachowuje się jej ciało gdy leży i śpi. Wtulałem się w tę kulę, ale nie mogłem odpłynąć, przecisnąć się na drugą stronę, bo ona była jak magnes, radioaktywny karbid, który zalepiał mi usta i wypychał oczy z oczodołów.
Wyobrażałem ją sobie, jak budujemy razem norę, przyszywamy do ścian i zasłon ślady bycia razem, jak ona nurza palce w farbie i przesuwa nimi po świeżo pomalowanej ścianie, a potem się śmieje. Jak pije herbatę z olbrzymiego kubka, skulona w kuchni i nasłuchuje stuknięć z łazienki - bo uroiła sobie, że w domu jest nawiedzona pralka.
Zainstalowałem sobie na laptopie emulator Nintendo i napieprzałem w Zeldę, szukałem okaryny czasu, kupowałem setki serduszek, tysiące, wklepywałem kody, a i tak nie mogłem kupić tylu, żeby wymienić je na nią.
Wyobrażałem sobie, jak się upija, tak, że traci przytomność, a ja biorę ją na ręce i zanoszę do łóżka. A ona puszcza mi pawia na koszulę. A ja zaczynam się śmiać.
Już było za późno, by cokolwiek analizować. Pewnego dnia złapałem się na tym, że zaczynam wybierać przedmioty. Że parę razy dziennie kartkuję paszport. Że rozprasowywuję w dłoniach na gładko pięćdziesięciozłotowy banknot. Ostatnie pieniądze jakie mam; rok temu moi starzy powiedzieli mi, że jeśli chcę od nich cokolwiek poza jedzeniem, to mam iść do pracy. Do jakiej pracy. Jestem człowiekiem nauki, przyszłym pracownikiem uczelni, badaczem kodeksów, któremu życie zasrywa i tak kamienistą drogę kolejnymi trudnościami. Aby o nich zapomnieć, dalej wybierałem przedmioty. Wypraną bluzę z kapturem. Trzy
sprane, zrobione z szablonów koszulki. Po jakimś czasie zacząłem odkładać te przedmioty w jedno, specjalnie wydzielone do tego w moim pokoju miejsce. I patrzeć na nie, w skupieniu, jakbym zastanawiał się, co w ogóle mam z nimi zrobić.
Wysiadam z samochodu 100 kilometrów przed Gdańskiem, więc zostało jeszcze jakieś 200 kilometrów, i patrzę na zegarek, by przypomnieć sobie po raz setny datę - pojutrze wyjedzie, zniknie, urwie się jakikolwiek ślad, definitywnie wyrwie wtyczkę, wyrzuci do kratki ścieku kartę pamięci. Fan polskiego rocka, który zawsze krztusił się trawą w akademiku, macha mi przez okno odjeżdżającego fiata panda. Nie odwzajemniam tego przyjacielskiego gestu.
Jest dziewiętnasta i niebo powoli zaczyna się rumienić. Ja jednak myślę tylko o pigmentowych przebarwieniach.
Przestaję kontrolować swoje ciało. Jestem od niego bardzo daleko. Czynności są automatyczne. Pod stopami chrzęści mi żwir z drobinami asfaltu. Wymijam zakaz zatrzymywania się. Idę jakieś dwadzieścia minut, aż dochodzę do przerywanej linii przy poboczu.
Trzymam świat za łydki, bardzo mocno, tak, żeby nigdzie nie uciekł.
Znalazłem dom po czterech godzinach chodzenia po całej miejscowości. Byłem tam dopiero następnego dnia. Jutro wyjeżdża, a ja chodziłem po niekończących się rzędach identycznych, wysokich, odgrodzonych zielenią posesji. Mijający mnie ludzie mówili po angielsku i we wszystkich słowiańskich językach świata. Odpychałem z bara kolejne obrotowe stragany z pocztówkami, grubi ludzie, gołe stare baby i małpy srające do Bałtyku, wysyłające setki upośledzonych pozdrowień, tłuste dzieci smarujące sobie twarze lodami, napierdoleni ciepłą wódą i słoną wodą żule, piłkarską reprezentację młodzieżową NRD w koszulkach z Eminemem. Wszyscy na permanentnym jodowym tripie, kupujący sterty plastikowych pistoletów, pozłacanych Matek Boskich i grający na automatach w Fifę. Rozgarniałem ich dłońmi, gniotąc ich kreszowe dresy i wysypując im bilon, próbując się przedostać do właściwego sektora.
- Szukaj mieszkania Izdebskich, domu Izdebskich, ciotka ma tak na nazwisko, to jest mniej więcej koło takiego dużego hotelu - powiedział Michał, wsiadając do autobusu. - Żeby ci się nie pojebało, nie Sądecki, tylko Izdebski.
Michał nazywa się Sądecki. Więc ona pewnie też. Śmieszne - pomyślałem o tym dopiero teraz. Jakby nazwisko do niej nie pasowało - tylko kod kreskowy, albo numer seryjny.
- Ale ja bym nie radził ci wchodzić do domu, tzn. długo tam siedzieć, moja matka jest pierdolnięta. Jeśli tak koniecznie ci zależy, żeby jej cokolwiek oddać.
To było dziwne uczucie, przez chwilę, jakbym chciał rzucić mu się na szyję w momencie odjazdu autobusu, przewrócić go na ziemię i obdarzyć falą prawdziwej, czystej, męskiej miłości.
Wszystkie części tego miasta wyglądają tak samo. Domy wyklepane barankiem wyciągów z RFN-owskich kont, uszczelnione makulaturą z lewej waluty, balustrady natłuszczane olejem z transportów sardynek. W twarz bucha mi zjełczały jod. Wszędzie jod, wisi w powietrzu jak jakiś eter, każdy oddech czyści ci tarczycę. Mógłby wypróżnić mi mózg. Przez uszy.
Opadła ze mnie męskość, opada ze mnie osobowość, chodząc boso po gotującym się asfalcie, zamieniam się w nią.
Problem tkwi w tym, że nikt tutaj nie jest miejscowy. Nawet stare baby, wbite w wykrochmalone bryły deportowane ze Lwowa ultrakatoliczki nachylające się nad stoiskiem pełnym różańców, nawet one nie są miejscowe. Nawet dzieci z zasranymi czekoladą policzkami. Wszyscy jakby tu przyjechali, zresztą, tak jest w każdej nadmorskiej miejscowości, a autochtoni tylko chowają się w piwnicach, nabijając kolejne ułamki euro na obsługiwane przez ciekłokrystaliczne panele kasy fiskalne.
Wakacje i morze, reklama Pepsi od zaplecza, exodus w zaszczanych bonanzach ku snom młodości. Każda młodość wygląda w sumie jak Inaczej niż w raju. Chociaż nie kochałem się z pięknymi kobietami na wydmach przy wschodzie słońca. Co do wschodów słońca nad morzem, ograniczałem się tylko do palenia blantów. Więc, może tak naprawdę, nie wiem.
Wszyscy są przyjezdni. Zacząłem więc, w poszukiwaniu informacji, naciskać guziki przypadkowych domofonów. Dopiero za szóstym razem, w trochę bardziej zaniedbanym domu, za to z olbrzymim ogrodem, ktoś odebrał.
- Słucham - wyskrzeczał głos przez głośnik.
- Czy nie wie pani, gdzie jest dom państwa Izdebskich?
- To tutaj - odparł przesterowany, zmodulowany głos z przerdzewiałego głośniczka. - A o co chodzi? Właścicieli nie ma.
Zacinam się. Po prostu się zacinam. To za dużo. Świadomość zwęża mi się jak szosa, gdy wsiadasz na motor z sekundowym przyśpieszeniem do dwustu na godzinę. Trzask. Trzask. Igła skacze po twardym dysku. Jest cienka linia pomiędzy normalnością a szaleństwem. Na rzeczy, które się dzieją, patrzysz jak na jasno wytyczony program. Nie
umiesz przewidzieć przyszłości, ale normalnym jest, że istnieje logika przyczynowo-skutkowa, że nie ma czegoś takiego jak ekstremalnie zły pech, jak przeznaczenie, jak piątek trzynastego, że owszem, otacza cię układanka, ale pewne rzeczy po prostu nie powinny mieć miejsca. Niektóre zbieżności nie powinny mieć miejsca. Kurwa, nie żyjemy w tarocie.
Tu poczucie rzeczywistości. Uwaga - niektóre elementy systemu operacyjnego wydają się zawirusowane.
- Nic, mam pocztę, zostawię w skrzynce awizo - po chwili mówi jakiś wkodowany we mnie system obronny.
Tu poczucie rzeczywistości. Fatalny błąd systemu.
- Mogę podpisać - odpowiada szczekaczka.
- Nie ma takiej potrzeby. Do widzenia - odpowiada program.
Reset. Permanentny reset, sto resetów na milisekundę. Idę do sklepu po alkohol, w kieszeni spodni pieszczę pięćdziesięciozłotówkę. Jakikolwiek, może być nawet denaturat. Chociaż przez chwilę boję się, czy gdy wejdę do środka, nie zobaczę jej za ladą, podającą mi z uśmiechem piwo i paluszki na koszt firmy, mówiącą: chodź na zaplecze. Mam tam podpiętą konsolę. I Legend Of Zelda.
Nie odwracam się nawet w kierunku tego nawiedzonego domofonu, który może zaraz zacząć recytować listę moich prezentów na komunię świętą, datę i godzinę pierwszej polucji, nazwiska osób, które rzygały na moich ostatnich urodzinach.
Obudziłem się o szóstej. Nie mogłem ruszyć nawet twarzą. Była przyklejona do poduszki. Nie mogłem oderwać policzka, musiałem cały się zmusić, cały zaprzeć się w łóżku, aby materiał odkleił mi się od skóry.
Usiadłem na łóżku. Nie było co analizować. Bezsensem byłoby dłużej czekać, chociaż jedna część mojej głowy w ogóle nie wiedziała, co tak naprawdę reszta ciała ma zamiar zrobić. Reszta ciała chciała się poczuć jak bohater kaset Smashing Pumpkins, i tylko nieświadome z powodu obronnego odruchu pół głowy chciało zostać w życiu podzielonym na nadruki na bieliźnie.
Idź z prądem. Nie wejdziesz drugi raz do tego samego szamba. Spakowałem do torby koszulki, bluzę, trzy pary bielizny, szczoteczkę do zębów, zapalniczkę, długopis, dwie paczki tytoniu.
Wysyłasz w moim kierunku echo, nawet jeśli tego nie wiesz, ja dostałem właśnie sygnał z centrali i muszę ślepo podążać w jego kierunku, jak przysysany przez magnes aluminiowy leming.
Czuję się jak nie ja. Odwracam się w kierunku łóżka, bo mam wrażenie, że tam nadal leży to ciało, dwadzieścia pięć lat w luźnych bokserkach, w luźnej sytuacji, pogubiony chłopiec, wieczny harcerz, kolekcjoner nalepek z poobgryzanymi skórkami na palcach. Dziewczyno z Nintendo, dziękuję, może właśnie dzięki tobie odkryłem, że jestem nieśmiertelny?
Zostawiam kartkę z napisem - wyjeżdżam na domek na parę dni.
Biorę telefon, tylko po to, by za jakieś parę godzin zgubić go, podczas biegu do zatrzymującego się samochodu.
Biorę parę bułek i jakieś parówki z lodówki. Zamykam za sobą delikatnie drzwi i idę w kierunku szosy. Idę wyasfaltowaną drogą, przez polepione z klocków przedmieścia, nade mną niebo dostaje wylewu, słyszę pierwsze szczeknięcia psów, ale jeszcze nie ma nikogo, nie o tej porze, jeszcze nie. Idę, tam gdzie muszę iść, jak samotny wariat, to szalone, to idiotyczne, to irracjonalne nawet jak na Love Story 10, nawet jak na teledysk o miłości, bo przecież to jest życie, to nie jest telewizja, wszędzie na trawnikach leżą psie gówna, śmieci wypadają z kosza, brodaty, zasapany facet wnosi do spożywczego skrzynki z chlebem i popiół z jego szluga spada na bochenki.
I chyba właśnie się obudziłem.
I chyba właśnie się obudziłem. Nie chciałem jej przestraszyć. To była zdecydowanie ostatnia rzecz, jaką chciałem zrobić. Powiedziałem tylko - cześć, Kaśka. Musiałem powiedzieć to - cześć, Kaśka, w tej właśnie sekundzie, nie powiedziałem tego Ja, po prostu została wykonana pewna procedura. Powiedziałem:
- Cześć, Kaśka.
A ona wypuściła grę z ręki, nagle się poderwała, źrenice w jej wielkich oczach tak się rozszerzyły, że jeszcze chwila, a zaczęłyby zasysać do środka całą pobliską materię.
Obudziłem się. Podrapałem się po głowie i patrzyłem na uaktywniający się program absolutnego przerażenia. Miała rację. Ale to dobrze - teraz wpadliśmy w sieć braterstwa. Teraz już jesteś moja, do cholery, teraz tak samo wypadasz z rzeczywistości, teraz oboje musimy skręcić na ziemię, bo logika spakowała się, pożegnała nas i wyszła.
Przerażenie trwa chwilę. Podnosi grę z ziemi, kładzie ją na huśtawce i podchodzi do ogrodzenia. Przerażenie znikło. Wykonuje teraz wzmożoną pracę recepcyjną, coś w rodzaju psiego obwąchiwania - marszczy brwi, podciąga do góry drobny nos, trzyma dłonie na biodrach. Podchodzi do barierki, bliżej, coraz bliżej, i znów muszę przestroić wzrok, żeby widzieć pigment, przebarwienia, skórę, schowane pod nią żyły.
Chodź, poskanujmy się nawzajem.
Chodź.
- Co ty najlepszego zrobiłeś? Co ty tu w ogóle robisz? Czemu tutaj jesteś? - pyta, wystawiając rękę przez kraty, by sprawdzić, czy to nie jest halucynacja od nadmiaru obcowania z telewizorem, czy to nie jest defekt siatkówki wywołany przez nadmiar obcowania z systemem PAL.
- Ale po co? - pyta ponownie.
- To straszne - dodaje po chwili.
- Akurat byłem w okolicy - tego nie mówi akurat żaden program. Nie wykreślałem w głowie map prawdopodobnych dialogów. Może dlatego, że nie miałem w tym żadnego celu.
- Ale po co? - pyta ponownie, patrzy sobie na stopy, mnie obrzuca wzrokiem tylko na ułamki sekund, kontrolnie. - Wiesz, jak tak myślę, że prędzej czy później nadszedłby taki moment, że już nigdy więcej byśmy się nie spotkali. Więc co za różnica?
Ma rację.
- Nadinterpretujesz - mówię. - Po prostu wpadłem. Michał mi powiedział, gdzie jest ten dom.
Przestępuje lekko z nogi na nogę. Wygląda najśliczniej na świecie. Sukienka podkreśla tę figurę w braku figury. Ktoś, bo przecież nie ona sama, zrobił jej delikatny makijaż. Patrzy na mnie, wypycha pochlapane pomarańczowymi kropkami kulki policzków, ściska usta, a po chwili sprowadza je do normalnego stanu.
- C’est completment bizarre - mówi, ślizgając dłońmi po ogrodzeniu.
- Jest, to jest dziwne - odpowiadam.
Bez wątpienia jest dziwna. Pauza. Stop. Czas zatrzymuje się kompletnie, patrzę na nią bez strachu, w końcu zmuszam się do tego, by wytrzymać świdry tego spojrzenia, wwiercające się we wszystkie rzeczy, jakie zrobiłem w życiu i we wszystkie postacie, wszystkie emanacje, którymi kiedykolwiek byłem. I wytrzymuję. Przecież ona już doskonale wie, kim jestem. Przecież zna mnie na wylot. Telepatyczny wziernik wchodzi w moją korę mózgową i widzi wszystkie moje emocje.
Wie, że nigdy w życiu nie zrobiłbym jej żadnej krzywdy.
Przysięgam, że nigdy w życiu, ale to nigdy, aż do końca pierdolonego świata, przez wszystkie starości i młodości, przez wszystkie śmierci i narodziny, przez wszystkie gówno warte inicjacje i zakończenia, przysięgam na Veddera, Jezusa, Kapitana Planetę, Ojca, na wszystkie momenty, w których zrywał - budził mnie - zastanawiał, ten delikatny szept Czegoś Więcej, oddech Przeżycia, smak Przyszłego Wspomnienia, nieważne, czy było to podczas słuchania kaset, oglądania seriali, imprezowych agonii, obejmowania, ruchania, patrzenia,
myślenia - przysięgam, że nigdy w życiu jej nie opuszczę.
Że ona nigdy nie opuści mnie.
Ale czy muszę przysięgać? Komu? Kurwa, a może ona ma jednak chłopaka?
Ktoś ją wola w tle: Kaśka, obiad.
- Przyniosę ci trochę obiadu. Czekaj z drugiej strony ogrodzenia. Za pół godziny - mruga do mnie, odwraca się w kawałku sekundy i zrywa się do biegu, sprawnie i lekko, frunąc po nieskoszonym trawniku, przeskakując nad medytującym psem, którego zauważyłem dopiero teraz.
Wygląda najśliczniej na świecie.
To finał. Tak, to chyba koniec tej historii. Zrobiłem to, co miałem zrobić - przybyłem, zobaczyłem, odchodzę. Nie mam zamiaru się mścić. Jestem zupełnie uległy. Pogodziłem się z porażką i chcę tylko przez chwilę jeszcze popatrzeć na mojego przeciwnika. Docenić go. Siedzimy na ławce, schowanej jeszcze głębiej w osiedlu wybudowanym za handel szprotkami, opierając się o wytarte, dziwnie mokre deski. I znowu jemy lody. I wiem, że to już koniec, że to już ostateczny finał, bo mam paranoję początku i końca, że pewne okresy w twoim życiu pieczętowane są powtarzającymi się znakami, że musisz to zrozumieć, aby ogarnąć ten karmiczny flow.
I ona jak zwykle się brudzi, z tym, że teraz jest rzeczywiście śliczna, piękna, wybucha tym pięknem, ono bije jej z oczu, palców i zębów, z jej drobnej figury, z grzywki, z poobijanych kolan.
- Przewróciłam się, jak biegłam za Rambo - mówi, widząc, że patrzę na zadrapania.
- Biegłaś za Rambo?
- Za psem. Pies się nazywa Rambo. I to chyba Michał go tak nazwał. Michał lubi takie filmy
Oczywiście, że Michał lubi takie filmy, przegadaliśmy setki wieczorów o ogołacaniu wypożyczalni z wszystkich filmów sensacyjnych i karate, analizowaliśmy wszystkie sceny klatka po klatce. Ale w żadnym z tych filmów, powtarzam, w żadnym, Van Damme nie dostał nokautu od szesnastoletniej dziewczynki.
Zaraz, zaraz, przecież był Karate Kid IV. Tam była mała dziewczynka.
- Mi się podobał tylko Karate Kid IV. Bo był z dziewczyną - szczerzy się w moim kierunku, roztopione lody wyciekają jej z pomiędzy zębów.
- Czemu okłamałaś mnie, że pracujesz przy komputerach?
- Wiesz - odpowiada po chwili, musi oczyścić jamę ustną z lodów, płucze usta colą i
wypluwa resztkę do kosza - to strasznie zabawne wymyślać historyjki na swój temat, pakować je w jakieś absurdalne szczegóły i komuś sprzedawać. Tylko wiesz, do tej pory sprawdzałam, czy to działa z moimi rówieśnikami. Ale z tobą nawet działa mocniej. Oni przynajmniej, zanim kiwnęli głową, mówili: pierdolisz.
Proszę, i tak wykrwawię się zaraz na śmierć, więc po co, ty chudy, mały, blady morderco, Charlesie Mansonie z gimnazjum, po co, skoro mam już dwadzieścia ran kłutych, dostaję jeszcze jedną?
- Przyjechałeś tu specjalnie dla mnie - mówi. - To w sumie fajnie. Koszmarnie mi się tu nudzi. Moja matka cały czas chodzi nad morze, ale chodzi tak, jakby to był jakiś przymus, wiesz, to znaczy konieczność, jakby wypadało, jak w niedzielę do kościoła. I w ten sposób nawet zbiera muszelki - wiesz, jesteś nad morzem, to musisz zabrać sobie muszelkę, tak samo jak jesteś nad jakąś fontanną i wrzucić monetę. Ona bierze pierwsze lepsze dwie, trzy, chowa do torebki, a potem pewnie wyrzuca. - A ty?
- Ja w ogóle nie chodzę nad morze i nie zbieram muszelek. Nie potrzebuję. Często wieje, nie jest ciepło. Nie lubię się opalać.
- Grasz w Nintendo.
Co ty, bęcwale, próbujesz w jakikolwiek sposób wejść z nią znowu w szranki?
- Nie, już nie, bo przeszłam wszystkie gry, poza jedną, ale jest za trudna. Ściągam Atomówki z internetu.
Atomówki. Kurwa, kim ja jestem, gdzie ja jestem, zawsze chciałeś mieć kobietę, z którą mógłbyś porozmawiać o muzyce i filmach, masz, porozmawiaj o Reksiu i Fasolkach - chociaż, nie stop, ona przecież w ogóle nie wie, co to jest.
I jak zwykle oblewa nas słońce. Ciekawe, co by się stało, gdyby cała ta historia wydarzyła się w zimę? Czy zamarzłbym gdzieś, patrząc na nią, albo czy zamienilibyśmy się w dwójkę bałwanów? A może zabrałaby mnie na sanki?
- Kiedy jedziesz do domu? - pytam.
- Jutro wieczorem. Albo pojutrze. Dziś nie ma matki i mojego ojczyma.
- Jak to ich nie ma? - pytam.
Jestem nienormalny, bo wyobrażam sobie podstawowy myślowy łańcuch przeciętnego mężczyzny, który inklinuje hasło „dziś nie ma moich rodziców". I mój jest zupełnie inny. Chciałbym pooglądać z nią telewizję. Chciałbym zjeść z nią parę paczek chrupek kukurydzianych. Najlepiej takich barwionych na różowo, o smaku wody, w której ugotowano jednego, twardego, owocowego cukierka. Przez chwilę, gdy za bardzo będzie zaaferowana filmem sensacyjnym o pierwszej w nocy albo gdy zaśnie, położyć rękę na jej ręce.
- No nie ma ich. Jak chcesz, to możesz u mnie spać. Dam ci śpiwór i się prześpisz na kanapie w salonie.
Nie. Nie nie nie nie. Nie zrobisz tego, po co.
- To chyba zły pomysł. Mam u kogo spać - kłamię, wyrzucając do kosza opakowanie po lodach. Mdli mnie od nich - biały, słodki, schłodzony piasek zalepił mi krtań. Wyciągam papierosy, idealny zabijacz każdego smaku, smak jest przecież zbędny.
- Jak uważasz - mówi.
Wyciągam nogi przed siebie i zakładam ręce za głowę.
- Przyjechałeś, bo jesteś we mnie zakochany - mówi, odwracając głowę w moim kierunku, opiera ją na dłoni i lekko przekrzywia. - Ale czemu? Nie masz dziewczyny? Żony? Moja matka, gdy urodziła Michała, była młodsza od ciebie.
- Nie mam żony - uśmiecham się.
Ty mogłabyś być moją żoną. Za jakiś czas.
Kiedyś. W sumie należy mi się to. Dlaczego w Europie nie ma islamu albo jakiejś innej kultury, w której po prostu dostałbym ciebie w prezencie, albo wymieniłbym się za plazmowy telewizor?
- Powinieneś mieć - krzywi się. - Nie wyglądasz na kogoś, kto sam sobie pierze skarpety. Potrzeba ci damskiej ręki.
- I niby blada córeczka miałaby mi ją dać?
- Co? Ja nie będę twoją żoną. Nawet gdyby mi za to zapłacono.
Odgarniam włosy z czoła. Patrzę na swoje ręce, są silne, oto ręce mężczyzny, łapy Wikinga, przecież chodziłem kiedyś na siłownię, trenowałem przez trzy miesiące boks, do pierwszego trzaśnięcia chrząstki, i mógłbym ją po prostu wziąć, co to za problem, złapać i ponieść pod pachą czterdzieści parę kilo.
Świat znowu się rozmydla. Wokół nas słychać tylko trzaśnięcia i kliknięcia, sfera dźwiękowa pęcznieje od jakiejś akustycznej wody. Powietrze jest tak jak wtedy nad jeziorem - jak posypana cukrem lignina.
To chyba koniec tej historii.
- Naprawdę mógłbyś u mnie dzisiaj spać. Będę się bała sama w nocy. Oni wrócą następnego dnia dopiero koło piętnastej, więc będziesz miał czas, żeby się spakować i pojechać.
- Naprawdę jestem pierwszym chłopakiem, z którym się całowałaś? - pytam, przypomina mi się to zdanie, które ukatrupiło mnie do końca, bo w jej ustach brzmiało to jak pocieszenie - przynajmniej byłeś Kolumbem, który pierwszy wszedł na nieodkryty teren. Z
tym, że ja zawsze bałem się dziewic. Kto się ich tak naprawdę nie boi? Chyba tylko jednorożce.
- No, nie do końca. Wiesz, był jeden w moim wieku, wiesz, jakieś klasowe ognisko, żenująca sytuacja - rzyganie od pierwszych papierosów. Gdakanie młodych kogutów. Ale to są kompletni idioci. Na jakimś ognisku. O czym mam rozmawiać z jakimiś pryszczatymi gruchami? Mam z nimi oglądać pornosy? Wyciskać im pryszcze? Oglądać koszykówkę? Kłócić się, kto ma lepsze moce - SonGoku, czy Samuraj Jack? Przychodzić do nich do domu, siedzieć otoczona zapachem starych skarpet, przeglądać ich kolekcje magazynów o piłce nożnej i czekać, aż minie obiad, dziękowanie mamie, lizanie po twarzy przez babcię i poobiednie walenie konia? Albo słuchanie - no, Jarek X to ma już dziewczynę, Kasiu, chodź się przywitaj? Patrzeć, jak uciekają, gdy dopiero jestem w samym staniku? Wiesz, ty jesteś starszy. Mówiąc chłopakiem - miałam na myśli - facetem.
Dziękuję za kolejną porcję duchowego wsparcia w moich problemach z hormonalnymi niedoborami. Dziękuję ci, naprawdę. To jak głaskanie wieszanego.
- Czyli nie masz chłopaka? - skasujmy przynajmniej jedną drobną paranoję.
- Nie, i nie patrz tak na mnie - mówi. - Naprawdę tak jest. Jaki byłeś, jak miałeś szesnaście lat?
Jeździłem na pierwsze punkowe koncerty i cieszyłem się, że jadę autobusem bez biletu.
- Nie miałem tyle zarostu, co teraz - odpowiadam po chwili, drapiąc się po szyi, biorę do ręki jeszcze jednego papierosa. Tak, to chyba jedyna naprawdę widoczna różnica.
- Daj jednego - odpowiada.
- I zaczynałem palić papierosy - dodaję. I zapalam oba naraz - jednego dla siebie, drugiego dla niej.
Słucham potężnego wentylatora w jej pokoju. Jest druga w nocy. Ona zasnęła przed telewizorem, obejrzeliśmy pod rząd chyba trzy filmy na DVD. Dzikość serca i Prawdziwy romans. Opowieści o jakimś szalonym tańcu dusz, o Przeżyciu, o Przyszłym Wspomnieniu, pięknie, pierdoleniu i pistoletach, duchowa prawda schowana pod fasadą aktorskich pysków.
Zaczynałem czuć się dziwnie, wróciły sny z domku, wróciły te wszystkie sny, które przychodziły, gdy tylko udało mi się wpaść w jakikolwiek letarg, moje piękno, moje pierdolenie i moje pistolety, z nią gdzieś obok, schowaną w kadrze, ale lśniącą jak Matka Boska, patronującą mojej ostatecznej przemianie. Tylko pytanie - przemianie w co? Może to jest i odrobinę dzikość serca, posypana odłamkami zepsutej rzeczywistości? Może to taka
polska dzikość serca, za pięćdziesiąt złotych, z nienapisanym do końca scenariuszem, z rozlatującym się planem, brakiem budżetu i ekipą, która wolała zostawić włączone kamery i iść naćpać się syropem na kaszel albo pograć w strzałki?
Zasnęła w połowie Prawdziwego romansu, akurat w momencie, gdy zjarany Brad Pitt musi się tłumaczyć przed gangsterami. Wymyśliłem sobie, że gdyby nagle pojawili się tu jej rodzice, zachowywałbym się tak samo.
Słucham potężnego wentylatora - jednostajne buczenie, fale chłodu, piję piąte piwo z lodówki, ale w ogóle nie jestem pijany, zresztą, to jakieś mikroskopijne amerykańskie porcje po osiem złotych. Nie można być Polakiem i jednocześnie pić coś takiego.
Wstaję z łóżka i przechodzę na drugą stronę pokoju, wylepionego reprodukcjami landszaftów, kupionymi pewnie na promenadzie sto metrów dalej. Mijam wyłożone stosami pozłacanego badziewia meble i półkę z pięcioma zestawami encyklopedii.
Nie mogę zasnąć w środku tego wielkiego domu, pieprzonego zamku, w którym od paru ładnych godzin trzęsę się, nadal nie wiedząc, czemu tu właściwie jestem, o co tak naprawdę chodzi, czy nie obudzę się za pół godziny szturchany przez ojca, żeby pojechać do jego firmy i przenieść parę palet z jednego kąta w drugi? Albo matka obleje mnie rosołem? Obudzi mnie chrzęst kolejnego mojego kompaktu pod jej kapciami?
Podchodzę to aparatu telefonicznego i wykręcam numer Mojej Byłej Kobiety Na komórkę. Przecież ich stać.
Zgubiłem telefon, ale ten numer znam na pamięć.
Odbiera dopiero po pięciu sygnałach. Chyba ją obudziłem.
- Cześć - mówię do telefonu, i słyszę jej głęboki, zaspany głos, taki sam, którym mówiła rano, że musi jechać do domu, a ja nie wiedziałem, czy nie jedzie przypadkiem do jakiegoś innego kolesia. Głęboki, zaspany, mrucząco przeciągający głoski głos, jak basen pełen gorzkiej czekolady.
- Obudziłeś mnie - mówi. Ciekawe, kto śpi obok. Ciekawe, jak długo się znamy.
Nie myśl. Nie myśl o tym. To jakieś głupie, nieistniejące figury, z kończynami roztrzaskanymi o przeszłość. Po co ci to.
- Hej. Miałaś rację - mówię, bębnię palcami o ściany i wsłuchuję się w to sapanie, efekt odbicia powietrza od słuchawki, o właściwościach kojących jak mantra bajki na dobranoc.
- Z czym? Nie rozumiem. Z reguły mam rację - uśmiecha się. Nigdy nie miała pretensji o to, że dzwonię w środku nocy.
- Jestem szalonym dzieckiem.
- Do cholery, Dawid, druga w nocy, wiesz, myślałam, że przerobiliśmy ten etap mnie-jako-telefonu-pomocy-i-zaufania. Mam na siódmą rano do pracy. Zrobię jakieś sto kilometrów na piechotę po biurowcu z oknami z rakotwórczego pleksiglasu. Będę musiała zrobić jakieś dwieście caffe latte i ze sto pięćdziesiąt espresso. Na mojej dupie zogniskuje się tysiąc pięćdziesięcioletnich spojrzeń - każde zdanie oddziela głęboki, zdenerwowany wydech, aż czuję, jak dwutlenek węgla dociera przez kable aż tutaj - i, tak to wygląda, kotku, proszę, na rany Chrystusa - głębszy wydech - bądź wyrozumiałym chłopcem. Jutro o dwudziestej możemy iść na kawę.
Zapomniałem, że zamieniła nasiadową negację w bycie aktywnym niewolnikiem. Że zawsze robiła wszystko, żeby tylko nie myśleć. To dobrze słyszeć, że jest szczęśliwa.
- Nie... - zawieszam się w pół słowa. - Nie do końca. Mam inne plany.
- No to trudno - czekolada w basenie wykazuje coraz wyższe stężenie soli. - Trudno, zadzwoń, jak będziesz chciał się spotkać, jak zbudujesz w głowie parę logicznych zdań, proszę cię. Miejmy dla siebie resztki szacunku.
- Jutro porywam piętnastoletnią dziewczynę z domu i jadę z nią na drugi koniec Polski albo nawet gdzieś za granicę, ponieważ jest światłem zesłanym mi przez Boga, jest czymś, co właśnie miało się stać, wiesz, każdy ma taką jedną rzecz. Ja nie mogę jej stracić, więc nie możemy się jutro spotkać - mówię.
- To piękne. Naprawdę. To strasznie romantyczne.
- Uprowadzenie osoby do lat piętnastu wbrew woli osoby powołanej do opieki lub nadzoru podlega karze pozbawienia wolności do lat trzech. Myślę, że to coś więcej niż romantyzm.
- Ale chyba nie chcesz zrobić jej jakiejś krzywdy, na przykład zgwałcić? Bo jeśli tak, dzwonię na policję - mówi, i słyszę jak zapala papierosa, nie zaśnie już do rana. Niech będzie nas dwoje, masz za swoje.
- To ona mnie zgwałciła - mówię. - Już.
- Może będzie o was w telewizji? - pyta, śmiejąc się.
- Może - odpowiadam, śmiejąc się.
- Mój brązowowłosy wariat. Jesteś piękny. Jak chłopiec z tego serialu, podróż za...
- Za jeden uśmiech.
- Dokładnie. Piękny chłopcze. Nie zgubcie się. Nie zgub jej. Bądź dużym chłopcem.
- Będę. Obiecuję, mamo.
- Do zobaczenia, synku.
- Do zobaczenia.
Odkładam słuchawkę i idę do lodówki po następną mikro-butelkę amerykańskiego wyrobu piwopodobnego. Przecież ich stać.
Bardzo fajnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń