Jakub Żulczyk
Zrób mi jakąś krzywdę
czyli
wszystkie gry video są o miłości
LEVEL 5
- Widzisz ten czerwony punkcik, tam, na wieży? - pyta ją Wiktor. Ziemia wydmuchuje skłębiony szron, przed nami jest ściana lasu, a znad hałd czarnych liści strzela w górę Święta Wieża. To klasztor, staliśmy pod nim od siedemnastej, a Wiktor mówił:
- To przerażające. Tu jest tak cicho, zawsze jest cicho, przyjeżdżam tu czasami medytować. Trochę, no, pomyśleć o różnych sprawach, rozumiecie, moi drodzy. Ale z drugiej strony to jest tak, jakbym był przez cały czas obserwowany. Tam za ścianą, moi drodzy, jest trzydziestu mężczyzn, żyją sobie, i tak mi się wydaje, że tu może być specjalnie skonstruowany system lufcików i wizjerów, przez które mogą wszystkich podglądać. I to jakaś wizja jak u de Sade'a mi się nasuwa, że oni tam oddają się jakimś straszliwym praktykom.
Nastrój paranoi udzielił się wszystkim, ale każdy zinterpretował go inaczej. Ja przypominałem sobie ten kawałek T.Love, balladę o tym, jak przez system przykitranych kamer wszystko obserwują burmistrz i biskup, aby w kluczowym momencie wyleźć spod łóżka i wszystkich zaaresztować. Ale pieprzyć polski rock, to jest teraz równie nierealne, jak mój dom, matka, obecność matki, wizyta ciotki, telewizor, kotlety i sałata, jak cała reszta życia. Nigdy nie nagrano żadnych polskich piosenek. To wszystko było w tamtej czasoprzestrzeni, która leży gdzieś tam niczym podarte podrabiane spodnie, służące za szmatę do podłogi.
Kaśka patrzy na Wiktora i pyta z wnikliwością godną jakiejś dziewczyny Muminka:
- A to jest duże?
- Tak, powierzchnia jest dosyć duża - odpowiada po namyśle Wiktor. - To stary klasztor. Zbudowali go chyba w średniowieczu.
- A czy pod spodem są lochy?
- Tak, na pewno są lochy.
- A czy ktoś kiedyś próbował je eksplorować?
Kolejna gra komputerowa. Widok z pierwszej perspektywy, sterujesz Kaśką z toporem w ręku, a na ciebie wylatują szwadrony zmutowanych, oślinionych mnichów, pryskających kwasem z beczek po miodzie pitnym.
- No nie wiem. Czasami wpuszczają cię w określonych godzinach, mężczyzn nie, więc, jakbyśmy chcieli się tam przejść, to trzeba by było pannę Kasię przebrać za chłopca. Ale w każdym razie, gdy chodzisz po dziedzińcu, to czasami jak stukasz stopami o kafelki, to
są różne tonacje, raz wyżej, raz niżej, więc, muszą być różne głębokości lochów.
Kaśka patrzy zafascynowana. Wielolevelowa gra. Jak w Diablo - schodzisz na sam dół, by spotkać bossa, finalnego Mega-Mnicha z szurikenami i miotaczem fotonów w krucyfiksie.
A teraz Pan Wiktor kładzie wisienkę na tym ubitym z paranoi torcie.
- Słuchaj, widzisz ten czerwony punkcik? - ponownie pyta Kaśki, pokazując jej światełko.
- Yhym - kiwa głową, z wrażenia zapychając się zrobioną na drogę kanapką. Z pastą drożdżową. Wiktor propaguje zdrowe żywienie. Jest zsyntetyzowaną kompilacją wszystkich cech, które uważam za pojebane. Część należy też do mnie - na przykład mieszkanie z matką. Inne nie - na przykład serdeczność i używanie grzecznościowych zwrotów.
- Tam siedzi szalony snajper - zakonnik. W okolicy były trzy zabójstwa w przeciągu ostatnich dwóch tygodni. Strzały z rosyjskiego karabinu snajperskiego. Oczywiście nikt nie podał tego, moja droga, do wiadomości.
Kaśka - słyszę klekot jej kolan. Chciałbym umieć ją przestraszyć. To byłby kolejny level odbudowania górnej pozycji. Tymczasem zostaje mi tu tylko tarzanie się w paranoi, samemu, w lesie, gdzieś na końcu świata, patrzę na rozciągniętą pod nami makietową paranoję tej dziury i myślę - wszystkie te domy są albo pani Eli, albo Pana Wiktora, oni rządzą tym miastem jak banda szalonych burmistrzów, zamiast Bożego Ciała funkcjonuje tutaj Doroczny Dzień Smarowania Bliźniego Smalcem, a do sklepu w niedzielę trzeba chodzić nago.
- Ale czemu on to robi? Jest szalony? Jak ten z Imienia róży?
- Który? Tam każdy był szalony - dorzucam, ale uwaga wpada prosto w pustkę lasu. Ktoś tu opowiada, ktoś jest zasłuchany, a ktoś po prostu jest statystą.
- Słuchaj, on po prostu słuchał tych religijnych radiostacji i zwariował, moja droga. Oszalał. Podczas modlitwy na antenie otrzymał przekaz od Ducha Świętego i ten kazał mu zacząć zabijać. Kompletnie mu odbiło. Doszedł do wniosku, że nie sposób zlikwidować grzechu za pomocą słowa. Musi działać. W to miejsce przyjeżdżają co wieczór zakochane pary, prawda, spółkować, i młodzi ludzie zażywać narkotyki. Dwa podstawowe grzechy - narkotyki i seks przedmałżeński. On likwiduje je czynem. Co wieczór jakieś ofiary. Przez jakieś dziwne kontakty załatwił sobie snajperkę, no i działa. Każdego dwunastego, od trzech miesięcy.
- A który dziś jest?
- Dwunasty - odpowiadam, to znaczy będzie za piętnaście minut, gdy wybije ułamek
sekundy po północy, ale chcę rozstroić te chude kolana do końca, tak, aby w końcu się przytuliły do siebie nawzajem; tak, aby przygarnęły się do mnie. Efekt jest prawie natychmiastowy. Czuję, jak najśliczniejsze kości świata pokonują dobrą połać powietrza w moim kierunku.
- To lepiej stąd uciekajmy.
- Drogi kolego, dwunasty jest jutro, czemu straszysz piękną damę?
- No, w sumie jest już prawie dwunasty - podświetlam tarczę zegarka, aby delektować się tym za dziesięć, bramą czasu, w której nagle pękną zawiasy i na powierzchnię wyjdą wszystkie kobiety cmentarne, leśne demony i gigantyczne jaszczurki. - A nas może zastrzelić tym bardziej że przecież od dzisiaj jesteśmy Świadkami Jehowy. Jesteśmy pierwsi na liście. Dzięki Bogu, że nawet jeśli nas zdejmie, mamy nastawiony niezły budzik. Ta zerwana pierwsza pieczęć to musi być niezłe pierdolnięcie.
- Dawid! - Kaśka wywrzaskuje w przestrzeń tę pretensję tak głośno, że pewnie słyszy ją siedzący na samej górze czyszczący lunetę zakonnik. I pewnie zgryźliwie uśmiecha się do siebie sam pod nosem - przyjdziesz jutro. Pokonać strach.
Pokonać strach. Tak aby ją złapać za szyję. Dotknąć palcem ramienia. Na zapleczu podwórka domu pani Eli była bujawka. Wyszła tam, o trzeciej w nocy, nie wiadomo po co, gdy ja uporałem się z następnymi trzema piwami; miały coś spłukać, i na pewno tego nie zrobiły - grunt, że przez chwilę zapomniałem, co to właściwie miało być. Złap ją za plecy. Dotknij włosów. Naciśnij na kark.
- Więc, chyba jednak nie wyjdziesz za mnie za mąż - mówię, trzymając się kurczowo bujawki, próbowałem jej dotknąć, naprawdę, przełamałem strach, ale straciłem równowagę i musiałem złapać się oparcia. Upiłem się. Dokumentnie. Doszczętnie. Na potęgę. Mamo, więcej.
Odwraca się.
- Jesteś upity, o Boże - mówi, patrząc na mnie, drobna kostka nosa rozciąga jej piegi, o Boże, jak pięknie - myślałam, że przynajmniej się nie upijasz.
- Przynajmniej - powtarzam to słowo, zauważając, że wokół splotu wyrosła mi jakaś skorupka - efekt uboczny szczepienia na te jej żrące werdykty. Wal się na ryj, głupia suko. Moja piękna, niosłem ci szklaną różę w zębach, ale pokaleczyłem sobie dziąsła.
- Słuchaj - słowa ze mnie wypływają jak rzygi, kaskada bełkotu, niekontrolowana żadnymi barierami. To „słuchaj" to zdjęcie plomby na zatkanej tamie szamba. - Słuchaj, nie chciałem wtedy uciec, to znaczy, przepraszam, to już się więcej nie powtórzy. Nie chciałem
zostawić cię samej, i nigdy już nie zostawię cię samej, bo po to cię tu wziąłem, kurwa, tak naprawdę właśnie po to (błebłebłebłebłebłebłebłebłebłe), abyś nie była sama. Obiecuję ci. Następnym razem dam się za ciebie zabić.
Próbuję stać przed nią na warcie, jak rycerz, jak żołnierz, jak Street Fighter, niech będzie i wąsaty Mario. Próbuję stać przed nią tak prosto, jak tylko mógłby jej bohater. Prosto.
- Nie ma takiej potrzeby, naprawdę - odwraca w moim kierunku trochę głowę, ale nadal siedzi tyłem - naprawdę nikt nie musi za mnie ginąć.
Kiwam się w przód i w tył na stopach, jestem wytarty, spocony i wyprany w etanolu. Chuj w dupę całym okolicznościom.
- Wiesz, jedyna realna rzecz w tym wszystkim - zaczynam, ale ona mówi:
- Nie przejmuj się. Ja się zdenerwowałam tylko trochę, ale tak naprawdę cieszę się, że tu jestem. Że z tobą się przejechałam. Wkurwiłam się, bo rzeczywiście mogło mi się coś stać. Ale oni zaczęli biec za tobą, a w kolejce przy drugiej budzie stał Wiktor, i podbiegł do nich, mi tylko ta dziewczyna napluła w twarz. Nic się nie stało. Już mi w sumie przeszło. Jest OK. Jeszcze może być fajnie.
Jeszcze może być fajnie, mówi, gdy rzeczywistość jest cała zamknięta we mnie, gdy jedyny świat to moje emocje, pulsujące jak kutas przed wytryskiem, jak słońce nadające czterdziestostopniowy zabójczy przekaz. Fajnie - niefajnie?
- Jedyna realna rzecz w tym wszystkim, to to, co do ciebie czuję - mówię, i nagle - puffff - wyłącza się błędnik.
To początek rozpadania się mojej osoby, czuję, chwytając się gołych cegieł filaru. To jeszcze niewykończony dom, ale kogo tutaj stać, aby wykończyć, zamknąć i doszlifować rzeczywistość? Bezpańskie psy gryzą taśmy-matki filmów porno. Chaos amok. Rozpierdolstruktur.
- Co do mnie czujesz? - uśmiecha się, a w sumie tylko zaznacza uśmiech, podnosząc do góry kąciki ust. - Ojcowskie uczucia? Potrzebę opieki? Która na dodatek ci nie wychodzi? Nie zabijaj, proszę. Oszczędź.
- Nie, no może, to trochę tak, że chcę być trochę bardziej facetem, (błebłebłebłebłebłebłebłebłe) bo mam taką małą, chudą dziewczynę, no tak, trochę tak jest - mówię, i nagle olśnienie - jak ja się w tym wszystkim boję siebie, i jak zgubiłem siebie w tym wszystkim, i nie ma w ogóle już mnie, bo całe ja rozszczepiło się na okruchy starej bułki, które krążą wokół niej.
- Nie jesteś ani trochę bardziej - mówi po chwili. - Idę spać.
Idź spać. Ja też pójdę spać, spadnę w przyjazną otchłań samolotu, chciałbym się zatruć
i rzygać. Przynajmniej bym nie myślał, na piętnaście minut zamieniłbym ją na przeżarty przełyk.
Siadam obok niej. Chowam głowę w dłoniach. Siadam obok niej i biorę ją do siebie. Bliżej. Jest drobna. Jak ptak. Ma kostki jak kurczak. Ślicznie pachnie. Jak nasmarowany waniliowym kremem niemowlak.
- Przepraszam.
Ślicznie pachnie. Odległość zmniejsza się o pięć centymetrów i wtedy czuję ciche psssyt.
- Arretez, przestań - mówi cicho, szepcze, ale to psyknięcie się nie urywa.
Te żyły znów zawiązują się na supeł, nerwy plączą się jak bluszcz, kości grają razem wspólny rytm. Ślicznie pachnie. Biorę ją do siebie. Coraz bliżej. Pssssyt. Całuję ją. Powoli. Drobnie. W drobne usta. Wyrywam drobinki smaku. Smakuje jak krem. Nie chcę już wywalać z siebie jej języka, myć po nim zębów, chcę, żeby ten język wlazł mi w przełyk, aż do żołądka, i odkaził duszę. Bliżej. Jeszcze. Ona mnie całuje po zaroście, w którym podobno są feromony, a na pewno piwo, bo chyba nie trafiałem sobie do ust. Teraz trafiam. Czyste i brudne. Ładne i brzydkie. Młode i stare. Drobne i grube. Proporcjonalne i rozlane. Silne i słabe. Ona trafia. Już nic nie ma. Supły żył. Pętle mięśni. Mlaskanie powiek. Pierdolnięte i pierdolnięte. Trzymaj zamknięte. Po co Ci oczy. Język do języka, cienki i gruby język, świeży i nieświeży, cieniutki i ostry, gruby i nasączony. Kontra, versus, plus i minus. Mam ją, mam ją.
Nie puszczę. Nie wypuszczę jej nigdy. Mam ją.
Od czasu, gdy przyjechałem po nią, gdy pokonałem sam tę trasę, nie myślałem o pieprzeniu; czy w ogóle traktowałem ją jako obiekt seksualny, jako ciało, w którym muszę umieścić kawałek mojego, pochłonąć, posmakować, zeżreć go tyle, na ile tylko jestem w stanie? Ale teraz myślę. I to bardzo mocno. I w sumie myślałem cały czas, tylko spychałem fiuta do piwnicy mózgu, bojąc się tego, że jeśli ją rozbiorę, to jakbym zabrał ją samemu sobie; że naga, pode mną lub siedząca na mnie będzie już tylko dziewczyną, tylko seksem, tylko biologią, zabawą w siusiaka i cipkę, tylko kolejnym punktem doświadczenia, zamieni się po prostu w kolejną zdobycz, wiszącą na upstrzonej plakatami z Sub Popu ścianie prawda, cenną - bo wcale tak dużo ich nie było. A do tego, to chyba jej brat powiedział mi kiedyś, kodując we mnie przyczynę tego lęku: - Słuchaj, jak nie możesz przestać myśleć o jakiejś dziewczynie, to po prostu ją wydymaj, i sytuacja będzie prosta, stary, bo albo obudzisz się rano i będziesz miał na nią wyjebane, albo będziesz miał problem, bo tym bardziej nie będziesz mógł o niej przestać myśleć.
Ale jak ja mogę kiedykolwiek przestać o niej myśleć? To brzmi niedorzecznie, jak jakieś płaczliwe wyznania w niezrozumiałym języku, irański melodramat bez napisów, dowcip z Maratonu Uśmiechu. To w ogóle jest niedorzeczne. Cała ta paranoja - ale ja po prostu się bałem. Wytworzyła wokół siebie jakieś magnetyczne pole, niewidoczną kulę odpychających fal gamma, które sprawiły, że się dusiłem, jeśli tylko wyciągałem dłoń w jej kierunku; jak Alex, zmieniony w dobrego człowieka. Bo jeśli przebiłbym to biopole, wdarł się łapskami w jej aurę i zaczął chociażby kreślić drobne kółka po jej nodze, albo pilnować, czy przypadkiem nie wpadło jej do ucha za dużo włosów, ona odskoczyłaby, przerażona, uciekła, i zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Że jest jak platynowa mgła, której nie można rozwiać żadnym nieskoordynowanym ruchem próbującego złapać piłkę matoła z niedowładem rąk. Musiałem po kolei pokonywać levele, bariery. Jak każdy, wiecznie stremowany kobietami facet. Jak każda nieśmiała cipa. Barierę przytulenia jej. Wzajemnego zassania. A teraz odpracowałeś już wszystko, co spieprzyłeś na początku, tym nieporadnym, godnym ogniska w ogólniaku, kiepskim atakiem w lesie. Podsadziłeś dynamit pod wszystkie mury. Jesteś facetem, uświadom to sobie, od włosów po pięty, i masz obsesję na każdym jej poziomie. Jesteś pierdolnięty, to fakt.
Ale bądź w tym chociaż konsekwentny, cipo.
Chcę się z tobą kochać, mała. Jesteś ładna. Masz śliczne usta. Drobny, lekko zadarty nos. Pięknie smukłe ciało. Nie chude i wygłodzone. Smukłe, gładkie, białe. Chcę cię zaczarować. Kochać się z tobą tak, jakbym miał cię ochronić i wyleczyć. Wdmuchać ci do ust wieczność. Wiesz, to jest to coś w seksie, z czego zdaje sobie sprawę może jedna setna procenta osób - to jest tak, że chcę cię mieć, chcę, żebyś miała mnie i chcę, żebyśmy byli wspólnie święci - jakby ktoś zlutował nas w jeden stop. Coś, czego nigdy nie doświadczą układający rankingi faceciki, bezustannie buszujący w uczelniano-klubowych sklepach z laskami, układającymi takie same, tylko rzadziej obwieszczane światu listy przebojów. Ktoś, coś, ta potężna siła, która każe układać się cegłom w katedry i ludziom w korowody. Jedność. To o to chodzi. Całuję ją dalej. Zatracam się w tym. Etanol zawęża mi pole widzenia tak, że gdy otwieram oczy, to wszystko wygląda, jak obserwowane w małym okienku cyfrowego aparatu wejście duszy do nieba. Tyle pryska od niej złota, setki ścieżek trylion-karatowej kokainy.
- Idę spać - mówi, odrywając się, zrywając połączenia między żyłami, i o ile jej od razu wszystko krzepnie, to ja czuję jak chlustają ze mnie litry krwi, i zostaję na tym leżaku, wykrwawiając się na śmierć, i w końcu zasypiam. Śpij, kowboju. Za wcześnie. Śpij.
Aby dojść do domu Pana Wiktora, wystarczyło odbyć piętnastominutowy spacer po okolicy, podczas którego nie zmieniało się zupełnie nic - pasma jednorodzinnych klocków, takich samych, spożywczaków w skleconych blaszakach, parków, parkanów, ławek, salonów fryzjerskich i wypożyczalni video. Dekoracja do serialu Plebania.
- Tu w ogóle jest jakieś centrum? - pytam Pana Wiktora, który idzie po ulicy jeszcze bardziej dziarsko niż zwykle - pomimo gruchoczącego czaszkę kaca. Może ma to związek z tym, że tym razem nikt nie ogląda się za nim na ulicy.
- Jest jest, drogi kolego, piękny i zabytkowy ryneczek, jakieś dwadzieścia minut drogi stąd. Chcesz iść obejrzeć?
- Ja chcę do domu! - krzyczy Kaśka. Doskonale ją rozumiem, tylko do którego domu ona tak naprawdę chce trafić? Gdzie mam ją zawieźć? Czy to ten krytyczny moment rzucenia bagaży pod stopy, rozryczenia się i kopania chodnika? Dzidziuś ma ataki lękowe?
- Chodźmy już do domu - powtarza. Chcę do wanny. Na dwie godziny. Nikt nie ma prawa wstępu. Będę psikać gazem.
OK, jeszcze nie jest tak źle. Ale dezorientacja skacze jak rtęć na wrzuconym do wrzątku termometrze. Jest coraz gorzej, albo mi się tylko tak wydaje, albo to jej gra, aby utrzymać wszystko pod swoją kontrolą.
Na pożegnanie pani Ela ścisnęła ją tak mocno, jak dziecko ściska ukochanego misia oglądając horror w telewizji, gdy rodzice siedzą na dole ze znajomymi nie interesując się, czy tak naprawdę poszło spać. I dała jej coś, nie widziałem co to było, ale Kaśka schowała to do kieszeni spodni. Nie widziałem, co to za przedmiot, i starałem się tym nie interesować. Mijaliśmy kolejnych ludzi, a wszyscy mijali nas, najbardziej mijając Pana Wiktora, który był dla nich po prostu elementem dekoracji - naturalnym jak obsrana trawa, drzewa z omdlałymi gałęziami i zbierający na wino pod oddziałem Społemu królowie życia.
- Wiktoreusz! - ryknął jeden z nich, potykając się o zasypane petami schody i podbiegając do nas, tryskając w nas drobną mgłą pijackich perfum.
Wiktor się ucieszył, łapiąc go za ramiona w przyjacielskim trzęsieniu.
- Wiktoreusz! Szaleństwo, wszędzie szaleństwo! - krzyknął pijak, wyciągając bez słowa rękę; guru tak samo bez słowa napełnił ją dwuzłotówką, jakby mu błogosławił.
- Tak bracie! To czysta prawda! Wszędzie jest szaleństwo! - odkrzyknął mu Wiktor. - Wszędzie! Rozpycha świat!
- Nie, kurwa, Wiktor - entuzjazm zmienia się na konfidencjonalny ton. - Nie, to ptaki to zsyłają, to idzie od ptaków, one lecą z Afryki. To stąd idzie to szaleństwo.
Wiktor tylko klepie go po ramieniu, przekazuje mu oczyma: masz rację, i dalej
idziemy w kierunku jego domu.
- To ty tu jesteś takim lokalnym guru wszystkich pijaków? - pytam go, czuję, że jego Chrystusowa dobroć zostaje mi w pysku jak śmiertelne przedawkowanie krówek.
- Zawsze służę dobrą radą, przyjacielu! Każdemu, kto tylko poprosi - odpowiada Wiktor, szczerząc zęby i prowadząc nas w kolejną alejkę takich samych, sklonowanych budynków.
- Mam koncepcję - mówi Wiktor, a ja mam dosyć jego koncepcji, chociaż trzeba przyznać, że zlecenie jego głuchoniemej matce wyprodukowania kotletów schabowych było mistrzowskim posunięciem. Co prawda tylko my jedliśmy kotlety, Wiktor zadowolił się ziemniakami z sałatą. Dzień wlewa się przez okno niczym lepka, biała breja; leżymy rozłożeni na wielkim materacu, w pokoju Pana Wiktora, który sprawia wrażenie magazynu setek śmieci. Wszędzie leżą okładki po pirackich kasetach, plakaty, jakieś stare, obrzydliwe ciuchy, wszystko jest przeterminowane o jakieś piętnaście lat. Nie ma żadnych nowych mebli, za to są wszystkie te elementy dizajnu, którego tak ustawicznie chcemy się pozbyć, zapychając go sterylnymi, nowoczesnymi formami - pilśniowe płyty upstrzone nalepkami, wiklinowe makatki, i ślady po fototapecie z zachodem słońca.
To jakieś muzeum estetycznej śmierci, pawilon martwych pragnień.
I wtedy nie wiedziałem jeszcze, że to dopiero przedpokój, intro, coś w rodzaju zaplecza.
- Mam koncepcję. Posiedzimy u mnie parę dni, a potem ja ruszam na festiwal Przestrzenie. Słyszeliście o tym? - pyta Wiktor, popijając kompot i paląc papierosa bez filtra, siedząc otoczony kupą kolejnych szpargałów - starych książek, szkolnych zeszytów, papierków, celofanu, odpadów.
Jasne, że słyszałem o festiwalu Przestrzenie. O megazlocie licealnych najebkowiczów i podstarzałych gwiazd polskiego rocka, spędzie bydła określanym jako duchowa uczta albo siedlisko zła - i żadne z tych określeń nie jest prawdziwe.
- Słyszałem - odpowiadam twierdząco. Jest ciepło i statycznie, jest spokojnie, mam ochotę obwarować się tymi jego śmieciami i spędzić tu miesiąc. Nie wiem, czy chcę jechać na jakiś festiwal, a zwłaszcza na Przestrzenie - coś, co kojarzy mi się ze wszystkim, czym już nie chcę być. To jak wleźć z powrotem w stare dresy, w których kosi się trawnik, i iść w nich do knajpy.
- Możecie się zaśmiać - mówi Kaśka, cicho bekając. Splata ręce na brzuchu, widać, że domowa kuchnia przerosła możliwości jej żołądka - Możecie się zaśmiać, ale ja w życiu nie
byłam na rockowym koncercie.
- Podobno tylko stare dziady tęsknią za czymś takim - wcinam się.
Kaśka nic nie odpowiada.
- Jeżdżę tam co roku i sprzedaję tam swoje obrazy - kontynuuje Wiktor. - Możecie pojechać ze mną, chyba że musicie już wracać do domu. Może być fajna przygoda, pojedziemy na stopa, bo pociągi będą zapchane, tylu młodych ludzi tam przyjeżdża. Tylu młodych ludzi!
- Pomyślimy - uśmiecham się. Nigdy nie była na rockowym koncercie. Więc bądź facetem i spełniaj marzenia. Zabierz ją na zbiorowy wypas takich jak ona, dojrzewających dzieci, nasmarowanych kremami na pryszcze, rzygających od piwa, zatrutych tramalem; zabierz ją i daj jej się pobawić, może nawet poznać jakiegoś fajnego chłopaka w podartych sztruksach i w swetrze specjalnie rozprutym przez mamę, daj jej wejść w taniec energii, w to wspólne poczucie, że nikt tutaj nie zda do następnej klasy. Spełniaj marzenia.
Dla ciebie wszystko, nawet dziesięć takich samych koncertów ska pod rząd. Dla ciebie wszystko, księżniczko.
- Co ty właściwie robisz, Wiktor? - pyta Kaśka, rozglądając się za telewizorem. O-ho. Nagle zauważa telewizor - jeden z pierwszych Rubinów, takich, które same wybuchały emerytkom w twarz - i z rezygnacją znowu patrzy na Wiktora. Nie wiem, jak wyglądałoby na tym Nintendo, ale efekt byłby porównywalny do zażycia dużej dawki psylocybów.
- Ja jestem artystą! - odpowiada, krzyczy i wyrzuca w górę ręce. Wiedziałem. To już koniec. Ułożyłem puzzle, on podał mi ostatnie dwa.
- Jestem artystą, ale prawdziwym. Nie umiałem dostosować się do szkoły. Wywalili mnie z liceum plastycznego, bo nie umiałem przeforsować swoich koncepcji. Na przykład rysunek - czemu miałem rysować jakieś obiekty, materie, które ci panowie położyli przed nos? Czemu miałem składać hołd ich przedmiotom, gdy miałem swoje własne? Jestem artystą, i tworzę dzieło swojego życia. Mogę je wam pokazać! Chodźcie, chodźcie!
I wstaje, ale ja daję mu ręką znak, by usiadł, bo przecież nie mam ochoty na oglądanie jakichś malowanych sikami obrazów, wielkich afrykańskich bębnów, czy popiersi członków New Kids On The Block. Ty wariacie, nie teraz, chociaż daj mi strawić, myślę i patrzę na Kaśkę, która wciąż, intensywnie, poszukuje jakiegoś punktu zaczepienia w tym pokoju.
Odwracam się w jej kierunku, zawsze się odwracam w jej kierunku, gdy zasypia, wygląda jak niedożywiony anioł, jak silikonowa ikona. Zaciska pięści, gdy śpi. Przed czym trzyma gardę? Przed arsenałem mam z różowymi smyczami? Słyszę jak szepcze, jak wiedźma
gotująca pitny kwas na noworodkach: jesteś ratlerem naszej rodziny. Zabiję ich wszystkich, kochanie. Będę jak Bruce Willis w Ostatnim skaucie, zmęczony, łysiejący, męski w ten sposób, w jaki męskie są plamy szczochów na desce od klopa, ale uratuję cię przed nimi. Zaciska pięści bardziej. Jedyna rzecz, jedyna rzecz, która powstrzymuje realkę przed rozklejeniem się jak kartki szczepione schnącym klejem, to obserwowanie jej kiedy śpi. Zrobię im Guantanamo, wystawię przed nich pluton egzekucyjny. A potem zaśniemy spokojnie. Gdzieś w lesie. Na gumowym materacu nad jeziorem. Nad morzem. W hotelu. W twoim domu. W moim domu. W moim domu są tylko twoje zdjęcia, które i tak nie zauważą, gdy nie wrócę przez cztery kolejne noce pod rząd.
W szufladach są tylko kolejne ceraty. W jabłka, w gruszki, w poziomki, w krasnoludki, w sierotki Marysie, w tańczące owoce i warzywa, jest nawet obrus w stylu „pokój temu domowi", i grafika, która ma pokazać jakieś kubły ze smalcem, pieczone domowym sposobem chleby.
- To są relikty katolickich wypaczeń. - mówię głośno.
W końcu dowodzę całą sytuacją, kommander, a brylantyna przylepia mi włosy do powiększających się zakoli - chyba muszę częściej stosować ten patent. Idealnie kamufluje wszystko, chociaż wyglądam najgorzej, jak tylko można, zmumifikowana skorupa, tupecik z sierści kundli.
- Nie możesz trzymać tego w domu, siostro - zwracam się w kierunku kobiety, pani Alicji, pani Alicja wygląda jakby wlano w nią sto litrów rzadkiego budyniu, trzęsie się trzymając w ręku ulotkę „Strażnicy".
- Nie możesz tego trzymać w domu, ale przede wszystkim musimy zarekwirować te nośniki. To muzyka szatana.
Pokazuję palcem na plastikowy stojak upchany winylowymi płytami. To kolekcja skarbów, za które Wiktor dałby przeprowadzić na sobie akupunkturę zardzewiałymi gwoźdźmi. Kylie Minogue, pierwsza płyta, rosyjska. Kriss Kross, pierwszy, oryginalny, Totally Krossed Out. Martika i Martika's Kitchen. Milli Vanilli. Oryginalne, amerykańskie longi, jeszcze z folią. MC Hammer - Let's get it started - PIERWSZA płyta MC Hammera, jak wyszeptał mi do ucha Wiktor, to nie jest Please Hammer Don't Hurt Em, na której było Can't Touch This.
- Skąd masz te pełne zła nośniki, siostro? - mówię w jej kierunku. Mieszkanie jest pełne rzeczy starszych niż właścicielka. Wszystko pachnie rozrastającą się plechą. Zżółkłe obrusiki, kwiaty kryształ za pękniętą szybą, krzyżówki, mały, czarno-biały telewizor. Numery
pisma „Mój Działkowiec" z lat 80. To jakiś kompletny folklor. A raczej matryca dla mieszkań, które są przecież bliskie nam wszystkim - pomieszczenia hodowlane dla babcio-cioć, ukryte w mieście manufaktury rosołu i sernika.
Kaśka idealnie spełnia swoją rolę. Wciśnięta w ohydną, czarną, pokutniczą sukienkę stoi przy drzwiach, ściskając w rękach segregator z numerami „Przebudźcie się", i patrzy, próbując wygenerować najbardziej szalony wzrok, jak to tylko możliwe. A rezultat jest jeszcze okropniejszy niż bym chciał - to mała, polska Carrie; początek jej miesiączki zabija całą rodzinę w domu obok.
- Siostro - patrzę na nią, a w oczach mam wybaczanie, bo przecież oni wybaczają, u świadków, w tych wszystkich sektach - muszę to skonfiskować. To narzędzie zła. To niegodne. Oni zastawiają na ludzi zgubną pułapkę - tak, jak to było w księdze Izajasza.
- Księdze Jeremiasza - mówi kobieta. Kurwa. Mimo wszystko te wbite w rajstopy, salcesonowate nogi nadal się trzęsą.
- Tak, właśnie tak.
Nie gubię się. Otwieram tę ich Biblię. Mogę przecież trafić na cokolwiek - wystarczy odrobina fristajlu. To lepszy sport niż być kaznodzieją telewizyjnym albo sprzedawcą plastikowych różańców.
- Bojaźń przed Jehową, to jest mądrość - mówię, pokazując pierwsze przeczytane zdanie. - Posłuchaj siostro, tych słów. Niech kłamstwa Diabła nie mamią cię gibkością języka swojego.
Kaśka nie wytrzymuje, parska śmiechem, odwraca się do framugi. Wiktor tymczasem idealnie wczuwa się w religijny trans, stoi w rogu pokoju i poci się od spojówek po skarpety, przyciska do ciała swój skórzany skoroszyt, pusty w środku, ale przecież nie wszyscy musimy go otwierać.
- Ja to spalę! - mówi pani Alina, ten strach sprawia, że trzęsą się szklanki z herbatą.
- Nie, nie, my to zarekwirujemy i spalimy - mówię. - Nasz dom Betel organizuje co miesiąc takie całopalenia przedmiotów grzechu.
Wiem, że strasznie pierdolę. Ale ta kobieta kupi wszystko. Tu idzie o ostateczną stawkę. O znalezienie się w ekskluzywnym klubie VIP-ów, które trafią do miejsca, gdzie nie ma śmierci, zmarszczek, miesiączek, upławów, internetu, małych zabawek, które mogą połknąć dzieci, wypadków samochodowych, starych-kurew-konfidentek-sąsiadek i nadpsutych jabłek w warzywniaku. O wejście do loży wybrańców, która przetrwa pierdolnięcie kosmodromu diabła i ostateczny fajt ze Zbawicielem. Tu nie ma żartów. Mogę jej powiedzieć teraz, żeby obłożyła się surowymi ziemniakami. To odrobinę przerażające, ale
to dla sztuki, myślę, patrząc na trzęsącego się z podniecenia Wiktora.
- Jestem też prawie pewien, że ma pani kolekcję równie grzesznych magnetofonowych kaset - mówię, celując w nią Karzącym Palcem Prawdy
Wiktor klasnąłby dłońmi w przypływie podziwu dla mojego geniuszu, ale zostają mu tylko powieki.
- To po synu - zaczyna się rozklejać Alina. A było tak domowo, ciepło, przytulnie, ciasto z rodzynkami, przesłodzona herbata, rozmowy o końcu świata - w godzinę możesz się nauczyć, jak być dobrym Świadkiem Jehowy.
- Jeśli pani syn chce panią utrzymywać w grzechu, to niech pani to źródło grzechu odetnie, zarażając go wielką miłością do jedynego Stwórcy! - to drugie zdanie, jakie powiedział dzisiaj Wiktor, drugie po „gdzie jest łazienka", ale brzmi teraz z siłą wystrzału z obrzyna w kilkutonowy dzwon. Kobieta jest złamana jak patyk.
Otwiera szufladę, aby zaprosić nas do raju pirackich taśm. Wiktor już nie może opanować podniecenia. Zasłaniam go, gdy drżącymi rękami buszuje po tych dobrach, mi już nic nie mówią nazwy zespołów, kręci mi się w głowie, biorę gryz sernika, odwracam się do tej pani, z czarną trwałą, z grubymi okularami; wygląda jak rozciągnięty fartuch, do którego ktoś nalał jednak nie budyniu, ale mielonego mięsa, przyprawionego, gotowego na kotlety
- Każdy dom jest przez kogoś zbudowany, ale tym, który zbudował wszystko, jest Bóg, siostro. Jehowa wszystko zbudował, i wszystko widzi - mówię, patrząc w jej oczy.
Po prostu poszliśmy na jedno spotkanie w zborze, z zewnątrz, i spojrzeliśmy na listę adresową ludzi, którzy w dane dni mają czyścić salę spotkań. Nic prostszego. Wyszliśmy po 10 minutach. Nikt nas nie zauważył. Potem, w domu Wiktora, wbiliśmy się z nim w ohydne, dwurzędowe garnitury, a Wiktor schował obkręconego dreda pod czapką. Czapkę tłumaczył chorobą skóry głowy - w domu jednej z kobiet tak bardzo wczuł się w rolę nowoczesnego Hioba, że zaczął mówić o wypadku samochodowym swojej siostry i jej młodszych dzieci, o hemoroidach swojej matki, dłużnikach, którzy nachodzą go za pieniężne pożyczki oraz stawowych bólach, które nie pozwalają mu spać. Dodał jednak po chwili, że widzi w tym wszystkim potężną, przezroczystą rękę stwórcy, która pozwala patrzeć mu przez okno z załzawioną nadzieją i ufnością, pokładaną w nieskończonej, Chrystusowej miłości. Kobieta się rozpłakała i przytuliła go do kościstego, suchego torsu; nie miała, niestety, żadnych kaset.
Ogólnie krótkie tournee po okolicy, i podawanie się za inspekcję z domu Betel przyniosło plon, który parzył go w ręce. Dziesięć numerów niemieckiego „Popcornu". Dwie siatki winylowych płyt. Siatka kaset, i co ważniejsze, okładek i pudełek. Prawdziwe skarby,
jak cały komplet figurek Wojowniczych Żółwi Ninja. Zachowaną kolekcję samochodów z Turbo. Wszystko zarekwirowane jako zarażające nienawiścią, wyprodukowane w kompleksie produkcyjnym Szatan Incorporated źródło zła.
- Nawet nie wiecie, jak bardzo mi pomogliście. Dawid, kolego, twój pomysł tkwi w jakichś boskich rejonach geniuszu. To dla mnie absolutnie nieprawdopodobne, uchwycić taką ideę! Taką myśl! - mówił Wiktor, gdy próbował utrzymać butelkę z browarem pod sklepem Społemu, gdy już przebraliśmy się w normalne ubrania i oddychaliśmy głęboko. Czułem, że muszę iść do domu, zmyć z siebie te wszystkie leki, grzyby, psy, zbutwiałe książki, nieprane firanki i biovital.
- Moje dzieło jest już prawie skończone. Teraz mogę je wystawić, pokazać światu. „Pokój pamięci" jest już skończony - oddychał głęboko, wlewając w siebie kolejne zastrzyki piwa, a Kaśka wertowała w wielkim worku z kasetami, co i raz zasysając powietrze ze zdziwienia, że coś takiego mogło kiedykolwiek istnieć.
Gówniara.
- Byliśmy nieźli - uśmiecham się do Wiktora. - To było fascynujące, że też oni nie mają przy tym ubawu. Przecież można było z tymi kobietami zrobić wszystko, nie wiem, kazać im tańczyć na stole. Jak byłem mały, to chciałem być policjantem, jakimś kolesiem w aparacie represji i robić ludziom naloty, rewizje. To jakiś wpływ kapitana Klossa i filmów o Powstaniu Warszawskim. Ale to było jeszcze lepsze, niż być hitlerowcem. To był totalny sadyzm.
- Jedna z tych kobiet tak się przestraszyła, że powiedziała, że jeszcze sprawdzi, czy koleżanki nic nie mają, to nas powiadomi - rzuca Kaśka znad worka z płytami, nie mogąc wyjść z podziwu nad kasetą Snap. Na okładce Turbo B celował w nas karabinem czarnego palca, a ja zacząłem się zastanawiać, że w tym stroju - czarnych lateksowych spodniach i wojskowej kurtce - czy to właśnie nie on byłby idealnym religijnym indoktrynatorem.
- Nie wiem - mruczy, wciąż oszołomiony - Strasznie mi pomogliście. Naprawdę, bez was nie mógłbym tego zrobić. Jestem wam strasznie wdzięczny.
- I co teraz z tym zrobisz? - pyta Kaśka, pociąga łyk piwa - ona jednak się nie przebrała, nadal tkwi w tej czarnej, złowrogiej szmacie; widocznie rola córki szatana, uciekinierki z jakiegoś obozu dla purytańskich ekstremistów, bardzo jej odpowiada.
- Nie wiem, nie wiem, zupełnie nie wiem - kręci głową Wiktor. - Zupełnie nie wiem. Najważniejsze jest to, że w końcu jest to skończone. To jest ta jedyna, najważniejsza rzecz. Naprawdę wam dziękuję, z całego serca.
I po chwili dodaje:
- Czy nie przeszkodzi wam to, jeśli nazwę was swoimi najlepszymi przyjaciółmi?
- To trochę kiepski wybór - muszę jakoś odbić taki atak bezinteresownego dobra. Jestem złym człowiekiem. Nie można wystosowywać w moim kierunku takich Chrystusowo pojednawczych gestów. Jestem kawałem chuja, i mogę kochać tylko jedną osobę jednocześnie, nawet gdyby cała reszta przynosiła mi pliki banknotów i mówiąc, smarowała mi uszy słodką herbatą.. Ale Wiktor nie słucha, tylko przygarnia nas do siebie i przyciska bardzo mocno, tak, że tkwimy w terapeutycznym trójkącie, słysząc szum własnej krwi. Czuję się dziwnie nagi, jakbym się publicznie wyspowiadał przed całą rodziną, i już po chwili zaczynam się wiercić. I dopiero teraz zauważam, że musimy się wszyscy umyć, bo przesiąknęliśmy zapachem starców tak bardzo, że chyba zaraz zaczną nam od niego wypadać zęby i siwieć włosy.
Zabiorę cię na ten festiwal, mała.
Zabiorę cię gdziekolwiek.
Być może problem tkwi tak naprawdę w tym, że ja już zapomniałem o co chodzi, z tym całym byciem nastolatkiem. Ten złoty pył na powiekach, te wiszące w powietrzu zawiesiste grudy magii - to jest już za mną, i wzbudza we mnie jedynie smutek, kiepską, parującą z brzucha i zniszczonych stawów nostalgię. A ty masz to wszystko dopiero przed sobą - całe to krótkotrwałe, zasmarkane piękno. I ja mam ci to dać. No dobra, niech ci będzie, jeśli już decydujesz się przeżyć te-chwile-które-pamięta się przez cale życie, jeśli to właśnie sceny ze mną w roli głównej mają ci oblać mózg miodem, gdy będziesz umierać, nie ma sprawy. Wchodzę w to. Zresztą, ty nigdy nie umrzesz.
Tylko że wiesz, będę zniesmaczony pijany, będę marudził, będę odrywał z nudów nalepki z każdej butelki piwa, będę wkurwiał się każdym kolejnym wychodzącym na scenę zespołem, wysłanym tutaj z delegacją z domu kultury, z każdą pijaną dredziarą, która się o mnie potknie i z niemym plaskiem wyląduje pyskiem w błocie.
Ale jeśli to ma być dla ciebie coś fantastycznego, jeśli masz wpiąć sobie we włosy jakieś durne, plastikowe kwiaty, obwiesić się jakimiś drewnianymi kuleczkami i amuletami przeciw torsjom, jeśli masz przez sześć godzin siedzieć mi na barana i bić brawo, i gwizdać, i pokazywać cycki, to nie ma sprawy, jeśli chcesz iść ze mną, iść nad ranem kraść śledzie od namiotu, wdychać eter, pluć na ludzi, wybijać szyby w sklepach, naprawdę, nie ma najmniejszego problemu.
Wiesz, ja miałem to szczęście dostać coś więcej, konsolowy dzieciaku, dlatego to rysowanie ci nowego świata będzie takie lekko smutne. Dlatego muszę ugotować ci nieletni
power z czegoś, co jest substytutem, kitem, bazarem. Bo kiedyś, jak wyłączysz całą elektronikę wokół siebie, księżniczko, to wyszepczę ci na ucho historię, śmiejąc się sam z siebie, jak to kiedyś, dawno temu, w innym czasie, w innym miejscu, inny zespól wyszedł na scenę o piątej rano, i wysadził nam powietrze, zdetonował całą aurę, i wszyscy ludzie powstawali ze śpiworów, oblani potem, myśląc, że to już koniec świata. Polska złota młodzież.
Zabiorę cię do nich, jeśli chcesz, ale nie oczekuj rewelacji. Chociaż, tak naprawdę, może będzie ci lepiej z nimi niż z dwudziestokilkuletnim starcem, który potrafi już tylko fotografować otoczenie przekrwionymi oczyma, cedzić na jego temat oczywistości, coraz bardziej się na nie zamykać i czekać, aż zatrują go jego własne, wydzielane wraz z śliną toksyny.
Wiktor stawia na półce ostatnią kasetę. Gładzi jeszcze tylko fototapetę z jesiennym lasem, jakby chciał ją bardziej wprasować w ścianę.
- To już koniec - uśmiecha się, i chyba z oka ścieka mu łza, ale nie patrzę, bo mi też mokną oczy. To takie desperackie, tak nieracjonalne, tak dziwne, że przekracza wszelkie granice wzruszenia.
Pokój Pamięci to po prostu pokój. Jeden z pokoi w mieszkaniu Wiktora. To pomnik. To ocalałe miejsce. To mauzoleum zbiorowej pamięci. Niech to wszystko chuj strzeli, jeśli nie jest to prawdziwe dzieło sztuki.
- Nie rozumiem - mówi Kaśka, ale czy ona ma jakiekolwiek podstawy, by rozumieć? Ja jestem zafascynowany. Zastanawiam się, czy ten zapach jest naturalny, czy on go jakoś wydestylował, skompresował do postaci dezodorantu i rozpylił po pomieszczeniu.
Pokój Pamięci to pokój, który wygląda, jakby zmarła w nim piętnaście lat temu czyjaś siostra albo brat, i rodzina postanowiła od tamtej pory nic w nim nie zmieniać, ewentualnie wycierać kurze i podlewać paprotki.
To rezerwat tożsamości. Sny PRL-u zmumifikowane do rozpieprzonego pokoju. Tożsamość kulturowa, zdechła bardziej niż wracająca na fali retro estetyka przydziałowego M-3. To coś gorszego, dużo bardziej niechcianego - jej kopulacja z pierwszym ciepłym oddechem wiejącym znad RFN, hurtowniami pirackich kaset, grami Pegasus i muzyką chodnikową. To mój dom.
Na ścianie wisi fototapeta, którą pewnie przekleił z tamtego pokoju, stara i w jakiś zabójczy sposób piękna, obraz, którego wpływ na potraktowany psychodelikami umysł mógłby być iście katastrofalny.
Na stoliku nocnym leży kolekcja pism - „Bravo", „Popcorn", „Nowa Fantastyka", „Świat Młodych", „Świerszczyk", „Płomyk". Na ziemi stoi dwukasetowy magnetofon Osaka. Szereg plastikowych stojaków na kasety Celowo niedziałający gramofon. Plastikowy stojak na płyty. Plakaty. Wszędzie plakaty. I szczegóły. Zeszyt, taki jak z podstawówki, złote myśli, w której cała klasa odpowiadała na bzdurną ankietę. Karty do flirtu. Lektury szkolne, Pamiętnik narkomanki i biografia New Kids On The Block. Kalendarz nastolatki. Kartki pocztowe. Przylepione do ściany znaczki z harcerstwa. Zdjęcie klasowe, z jedną twarzą wypalona zapalniczką, a drugą ujętą w różowym sercu.
- Kim ona jest? - pytam Wiktora, patrząc na galaktykę nalepek na pilśniowej meblościance.
- Skąd wiesz, że to ona?
- Nie ma żadnych gazet o samochodach. Nie ma żadnej motoryzacji. Komiksów, poza Kajkiem i Kokoszem. To dziewczyna, zrobiłeś pokój dziewczyny.
- Może to ona - mówi Wiktor, pokazując na Kaśkę - piętnaście lat temu.
- To moja siostra - powtarzam, i zaczynam wertować rzucony na stół pamiętnik.
Jest napisany przez piętnastolatkę, szesnastolatkę. Zaczynam czytać pierwsze linijki.
Dziś w szkole Magda spytała się mnie, czy rzeczywiście podoba mi się Jarek. Jarek bardzo mi się podoba, ale odpowiedziałam jej, że nie. Mogłaby być zazdrosna. Podoba mi się, bo zachowuje się, jakby był trochę starszy. Nie jest tak głupkowaty jak reszta, która tylko grałaby w piłkę. Jest wyższy, i ma już prawie zarost, i takie ładne smutne oczy. Dziś siedziałyśmy w parku i on przeszedł obok i uśmiechnął się do mnie. Ciekawe, czy tak samo mu się podobam? A może on również lubi trochę starsze dziewczyny?
Pismo jest równe, odmierzone, nie zdradza śladów żadnych emocji. Pismo piętnastolatki, która kaligrafuje, chce perfekcyjnie zmieścić się w wydzielonej dla niej przestrzeni, skrupulatne, zadbane i dopieszczone litery, w których mogą kryć się nawet największe rozchwiania.
- Ty to pisałeś? - pytam Wiktora.
- Nie, to oddała mi żona brata, to specjalnie na moje potrzeby. Na potrzeby Pokoju Pamięci.
Zamykam pamiętnik i wychodzę. To już o jedną piętnastolatkę za dużo. Zdecydowanie.
Odchodzimy spod klasztoru. Kaśka ma cały czas tę samą obrzydliwą, czarną krepę, która zupełnie krępuje jej ruchy, gdy usiłuje przedostać się przez metrowej wysokości trawę.
- Chodźmy szybko do domu, chodźmy zimno, moi drodzy, pochorujemy się - popędza nas Wiktor. - Napijemy się herbaty ciepłej, już spokojnie, już jesteśmy poza zasięgiem szalonego zakonnika.
Słyszę świerszcze. Stawiam kroki dzielnie, szybko, jednak wolno, starając się, żeby Kaśka nadążyła za mną. Nagle ona potyka się i przewraca. Wielki szum, szelest, chrupnięcia drewna. Podbiegam sprawdzić, czy nic się jej nie stało, ale nawet nie płacze, sapie tylko zdenerwowana.
- Jestem zmęczona. Po co w ogóle tu przyszliśmy. Żeby powystrzelał nas jakiś wariat. I nawet nie weszliśmy do żadnych lochów. I nie byliśmy na cmentarzu. Tak jak obiecałeś, Wiktor, że pójdziemy - ała - na cmentarz.
- Spokojnie - mówię do niej, podając jej rękę by wstała, i nie dając jej nawet sekundy na sprzeciw, podrywam ją do góry i biorę ją na ręce. Jest lekka, jakby zamiast kości miała jakieś plastikowe wydmuszki.
- Cicho - mówię, ubiegając prośby o postawienie na ziemię. Te jednak, nie wiedzieć czemu, nie następują. Idziemy do domu Wiktora, poruszam się bardzo ostrożnie, skanując wzrokiem podłoże, żeby przez przypadek nie wywrócić się razem z nią.
Coś wypada jej z kieszeni i głucho uderza w trawę. Stawiam ją na chwilę, żeby to podnieść. Ona nic nie mówi, a ja wiem, że to ten tajemniczy przedmiot, który dostała od pani Eli. Biorę to do ręki. To bransoletka, różowa, plastikowa i tandetna, w żółte kwiatki, śmieszny, peerelowski fetysz. Odpad pamięci, jeden z tych, które przechowuje się kilogramami w tandetnych puzderkach. Obracam go w dłoniach. Wydaje mi się, że drugą częścią zestawu ma być moje zdjęcie. Czy mam jej już jakieś dać?
- Dostała to od mamy na osiemnaste urodziny - mówi Kaśka; zakładam jej to plastikowe gówienko na rękę i z powrotem ją podnoszę. Przyciskam jej głowę do klatki piersiowej. Ona lekko wzdycha, i przytwierdza to zaczepienie zaciśniętą piąstką.
Przeskakuję przez przewrócony konar, i mijając włączony samochód z zapalonymi światłami, w którym pewnie jakaś para szybko się uszczęśliwia, zanim minie umówiona z rodzicami pora powrotu do domu, i wyobrażam sobie, że właśnie przekroczyłem linię strzału szalonego zakonnika, a on, zrezygnowany i purpurowo spocony, odkłada karabin, klnąc pod nosem.
LEVEL 6
- Czy dobrze się bawiiicieeeeeeeeeeee???????
- TAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! !!!!!!!!!!
Nie.
- Czy bawicie się naprawdę zajebiście???????????????
- TAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!!! !!!!!!
Zaniknij pysk.
- CZY KAŻDY Z WAS MA JUŻ SWOJĄ PRZESTRZEŃ?????????????????????????
- TAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Stul ryja, pedale.
Jest gorzej niż myślałem.
Nie, nie mam swojej przestrzeni; za każdym razem, gdy znajdę chociażby mój własny metr kwadratowy, jest mi wydzierany przez jakichś długowłosych troglodytów, opakowanych w sprane koszulki, na których są same ikony z wyprzedaży, nadrukowane laserem, Nirvana, wszędzie widzę Nirvanę, musiałbym chyba wzlecieć w górę, albo wpuścić na scenę jakichś szalonych Japończyków - terrorystów, którzy spowodują u wszystkich uszkodzenie słuchu, żeby ją osiągnąć. Pękające kości i bębenki uszne, wymioty, pot - tu każdy poci się, jakby miał być zaraz rozstrzelany.
A jest ich tu jakieś kilkaset tysięcy, rozwrzeszczanych, machających rękoma, w amoku, tylko żeby jeszcze ten amok był czymś powodowany; niestety, za chwilę wyjdzie na scenę zespól Maczanka, rozstrojone gitary i akordeon, dready i niewyprane sztruksy, i od razu od mózgu idą mi pętle puzzli - tomiki poetyckie, plecaki ze stelażem, brak depilacji, przegrywane kasety, meliny w kamienicach, akademiki. Witaj w stolicy kulturowej Polski Z. To ich festyn. Ale Kaśka jest zachwycona. Chłonie ten spektakl, zanurza się w nim, by zaraz wypłynąć na powierzchnię, z ustami pełnymi piwa i piskliwego krzyku. Nie zwraca uwagi na to, co gra. Muzyka to tylko tło, napędzający szaleństwo tępy, głośny, rozstrojony motor. Bardziej absorbują ją przechodzący ludzie, zaczepianie ich, angażowanie ich w setki rozgrywek; głupie miny, chwytanie za rękawy, oblewanie płynami, zadawanie pytań. Moja rozrabiara, wrzucona w chaos, w otoczenie, które daje jej setki możliwości ingerencji, w grę, w której decyzyjna wolność jest nieograniczona, czuje się bardziej komfortowo niż w domu. Tu nie ma czterech możliwych wersji odpowiedzi, jak w grze RPG. Tu są ich tryliony. Tutaj potężny algorytm zaprogramował osobno każdego statystę dając mu sztuczną, lekko
szwankującą, ale jednak inteligencję. W życiu nie bawiła się tak dobrze przy żadnej grze video, jak przy Rzeczywistości. Zauważyłem to już w Sopocie - ale teraz jest to oczywiste, staje się przezroczysta, zamienia się w jedną, wielką Interakcję. Jeśli chodzi o personifikację, ja za to jestem Wkurwionym Zniesmaczeniem.
Ktoś wygląda idiotycznie, na przykład jakiś cherlawy koleś z powczepianymi we włosy kwiatami, wygłaskany przez mamę post-hippis z zepsutymi zębami, i Kaśka się z niego śmieje, śmieje się mu w twarz, no i on też zaczyna rechotać, myśli, że to jakaś astralna komunikacja, taniec dusz, karmicznie porozumienie jakie może się nawiązać tylko między młodym chłopcem i młodą dziewczyną, a ona śmieje się jeszcze głośniej, z tego, że on zaczął się śmiać. Co za zjeb.
Czuję się tu fantastycznie. Jest moja. Kto ma mi ją zabrać? Jakiś wyjący teksty każdego kolejnego zespołu niedomyty idiota, wyglądający jak Eddie Vedder z Radomia? Córeczko, siostrzyczko, nie oddam cię takim łajzom, nawet jeśli zagrozisz mi ucieczką z domu.
Już nawet nie ma się co bawić w dopowiadanie historii do poszczególnych osób. One spływają na nas, atakują, wymieniamy je pomiędzy sobą telepatycznym transferem, przez moje dłonie, które trzymam jej na biodrach tak, aby mi nigdzie nie uciekła.
To olbrzymie pole, festiwal nazywa się Przestrzeń - i trudno było o lepsze nazewnictwo; to hiperobszar, zagracony i zasrany ludźmi, obwarowany łatwopalnym materiałem namiotów. Wszyscy bełkoczący, uginający się pod samymi sobą, nie zwracający uwagi na nic, co się dzieje. I może w nich rosną elektryczne kule światła, które zamieniają ten chaotycznie nakręcony film w epopeję najpiękniejszych sekund. I może rzeczywiście jestem jak nasmarowany naftaliną staruch, który tylko z nienawiścią się śmieje, gdy młodzi zachodzą w ciąże, a jego kolega potyka się i łamie nogę. Ale jeśli tak wygląda święto wolności, to proszę, zmieńcie mnie w Hitlera. To po prostu wentyl bezpieczeństwa. To programowanie cudzego życia jakimś substytutem prawdziwej energii.
- Skąd jesteś?? - krzyczy do Kaśki inny koleś, pucułowaty obstrzyżony tak, żeby pasowało do wiszących na ścianie zdjęć drogich motorów w antyramach. Czyli żel z włosów ścieka mu na prostą twarz, a od decybeli pękają mu pryszcze. Równie dobrze mógłby to być jakikolwiek inny osobnik - odbijają się od nas setkami, jak wystrzeliwane z zepsutej maszyny tenisowe piłki. Jest głośno. Jest ciemno. Jest gorąco. Jest kiepsko. To pieprzony festiwal muzyki młodzieżowej.
Za jakie grzechy.
- Daleko, daleko stąd - śmieje się Kaśka, daliśmy jej z Wiktorem zapalić trochę
trawska i teraz w ogóle zamienia się w cyniczną kusicielkę, w białego anioła, który skręca karki swoją wątłą dłonią.
- Czyy dobrzeeee się bawicieeeeee?????? Tuuuu Maczankaaaaa!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! I nasz pierwszy kawałek!! Trupie pole! Znacieee toooooooooo?????????????????????
- Jak daleko? - cieszy się warchlak, ale porywają go już ręce kumpli do pogo, przerośniętych długowłosych chłopców w czarnych koszulkach zwiastujących upadek chrześcijaństwa, które dostali na Boże Narodzenie.
- Mam taką samą! - śmieje się Kaśka pokazując na jedną z koszulek.
Naelektryzowane disco polo z politycznymi, wierszowanymi tekstami zaczyna napierdalać przez przody z taką werwą, że cały tłum zmienia się w jedno wielkie wesele.
- Ej, ten zespół jest strasznie do dupy - mówię do Kaśki - chodźmy stąd.
- A mi się tu wszystko podoba - cieszy się Kaśka, i wyskakuje w górę, gdy tylko wokalista daje znak; wszystko jej się podoba, podoba jej się ten stutysięczny układ przywspółczulny te odbijające się od siebie akcje i reakcje.
Jeśli byłeś kiedyś na imprezie licealnych grandżowców i kojarzyło ci się to z jakimś niskobudżetowym, egzystencjalnym filmem, to wiedz, że teraz jestem na planie Ben Hura.
- A mi się tu wszystko podoba! Jak chcesz, to idź - mówi, wwiercając mi się chudym tyłkiem w biodra.
- Nie ma szans - wzdycham. - Muszę cię pilnować, bo jeszcze gdzieś się zgubisz. Nie zgub się, dobra?
Uśmiecham się i ona podchwytuje ten uśmiech.
- Nie zgubię się - z ust sypią jej się nasączone piwem perły, i wpija rękę w moje przedramię.
Nie zgubi się. Wiem to, nie zgubi się, a ja jej nie zostawię.
Daję jej nowe piwo, bo wypiła już stare, jakbym chciał ją specjalnie upić, a ona odpowiada: Merci.
Ten zespół jest jak telewizor, na którym leci Disco relax, podpięty do kilkusetwatowego, zniszczonego wzmacniacza, ale nie mam prawa jej zostawić. Obiecałem to sobie. To było słowo rycerza.
Nie zostawię jej, choćby na tę topiącą się w pocie i wygazowanym piwie nieletnią armię ktoś miałby spuścić sarin i defolianty. Nie ma takiej możliwości. Nie dzisiaj, nie teraz, i w ogóle nigdy.
Decyzja zapadła. Jedziemy. Nie było to zupełnie nic do gadania, bo Wiktor i tak się tam wybierał, a entuzjazm Kaśki wybuchał jak choinkowe bombki wypełnione łatwopalnym zlotem. Nie wiedziałem, czy Wiktor jest nam nadal potrzebny. Czy coś jest już odbudowane, czy może jednak nie. Ale z drugiej strony mieliśmy już wystarczającą liczbę pośredników w naszych relacjach. Dosyć iluzji, roztaczanych przez niezrealizowane życiowo czterdziestoletnie stare raszple. Nie mam zamiaru być twoim ładnym wspomnieniem, ogrzewającym cię w zimie życia. Nie będzie żadnej zimy twojego życia. Teraz muszę wstać, wciągnąć brzuch, napiąć muskle i działać, brać, kształtować, pomagać i być tym, czego wymaga pieprzony patriarchat. Do dzieła, rycerzu.
Jeśli chodzi o wychodzenie na stopa, to tym razem jednak było dużo leniwiej, niż gdy wychodziliśmy we dwójkę z jej domu, nakręceni, żeby jak najszybciej spojrzeć w pysk temu szaleństwu, które zupełnie znikąd weszło nam do głów. Była jeszcze piętnasta, gdy siedzieliśmy na ławce przed domem Wiktora i w skupieniu czekaliśmy, aż przebiegnie obok nas jakakolwiek forma życia.
- Ale będziesz miała okazji, by porozrabiać. Dużo więcej niż w jakichś nudnych hotelach - śmieję się do niej, kładąc jej rękę na ramieniu.
- Bez wątpienia - mówi. I po chwili dodaje - wiesz co, Dawid, to zajebiście, że z tobą pojechałam.
W środku rośnie mi słupek ciepłego, upędzonego na wiśniach spirytusu, który ogrzewa i pali.
- Strasznie się cieszę. To pierwsza taka przygoda, i nawet nie wiesz, ile tobie zawdzięczam.
Cisza. Weź oddech. Jeden i drugi.
Udało ci się, kowboju.
Ale dla równowagi, przypomnij sobie o czymś nieprzyjemnym, tak jakbyś miał obciążyć sobie nogi, żeby nie odfrunąć.
- A twoi rodzice?
- Pewnie mnie szukają.
- Może do nich zadzwoń? - w sumie dopiero teraz przypomniałem sobie o istnieniu tych ludzi. I zacząłem czuć, jak skronie zaczynają mi przeciekać paniką. Przecież to, co zrobiłem, rzeczywiście podpada pod pedofilskie porwanie. Słowo „rodzice" zadziałało jak pobudka elektrowstrząsami. Rodzice - matka i ojczym - dwoje czyhających gdzieś w oddali demiurgów, awatarów zła z wąsami i żylakami. Przez chwilę poczułem się, że rzeczywiście w jakiś niemy sposób odpowiadam przed tymi ludźmi. No bo co mam zrobić, jak to wszystko
się skończy? Przyprowadzić ją za rękę pod drzwi, opakować w papier i zostawić pod drzwiami? Przylepić do drzwi długi, przepraszający list? Napisać maila? Będą mnie szukać. Naciśnij play w kamerze - wystosują za mną listy gończe, wyślą jakąś komórkę STASI, Grom, będę musiał uciec do Holandii i mieszkać na dworcu, aż w końcu zamarznę gdzieś na ulicy, umrę na febrę od żarcia z dyskontów, i ostatnim przebłyskiem świadomości będzie jej widok, na huśtawce, przesterowany brzdęk upadających tetrisowych klocków, jej blada skóra i drżenie powietrza.
Jakiś czas później przypomniał mi się ten tok myślowy, a wtedy pozostało mi już tylko się zaśmiać.
Jaka ty jesteś śliczna.
- Dzwonili do mnie na komórkę, ale nie odbierałam.
- Zaraz, to ty masz komórkę? Twój brat mówił, że nie masz... czemu nic nie powiedziałaś?
- Nie chciał ci dać numeru - uśmiecha się. - Opiekuńczy starszy brat. Nie słyszałeś o czymś takim?
- Czemu nic nie powiedziałaś? Wtedy, w Sopocie...
- I tak była cały czas wyłączona.
- Po co brać wyłączony telefon?
- Mam jedną fajną grę na telefonie. Nieważne. Nagrywali się na skrzynkę pocztową. Matka płakała, ale kurczę, nie stresuj się, to ciebie w ogóle nie dotyczy.
- Jak to mnie nie dotyczy?
- Nie dotyczy. Uspokój się. To ja się będę przed nimi tłumaczyć. Ale co oni mogą mi zrobić? Czego mam się bać? Że zabronią mi wychodzić z domu? I tak nigdy nie wychodzę z domu. Że mnie uderzą? A niech mnie uderzą. Że zabiorą mi pieniądze? Po co mi pieniądze? Nikt mnie nie uśmierci. Czego mam się bać.
Rusza bezgłośnie ustami i powietrze zaczyna się zawieszać wokół niej, świat czeka na kulminację, puentę, na to, co powie. Zakłada rękę na rękę, poniżej piersi, odwraca się do mnie, tak, że nie siedzimy już obok siebie, ale tak jakby naprzeciwko - na tyle, na ile pozwala ławka.
Może na mój telefon też wydzwania moja matka. Chociaż najpierw musi znaleźć swój własny. Dojść do słuchawki.
- To wszystko, co stało się do tej pory - mówi - było warte wszystko. I naznacza mnie drobnym buziakiem, który pali jak kropla gotującego się mleka.
A ja się uśmiecham, na tyle, na ile pozwala mi rozrywające mnie przeświadczenie
słuszności tego, co robię. Poczucie wygranej. Uderzenie sensu. I strach, że jednak nie powiedziała mi wszystkiego, że coś zagrzebała i zakopała przede mną, mówiąc - ciebie to w ogóle nie dotyczy.
Dotyczy jak cholera - ale przecież jesteśmy nieuchwytni, niedoścignięci, jestem chory i dziki wariat, który gna na koniec świata, rozrzuca wokół resztki własnej głowy, rozrywa samego siebie i kawałkami, które zostają, maluje na nowo świat.
Świat jednak jest nasz. Dzięki za informacje, mała. Bo teraz, jakkolwiek głupio to brzmi, jak bardzo nie jest ukradzione z polskich niby-rockowych kompaktów, to do cholery, nie ma już góry, na którą nie moglibyśmy wbiec. Jesteśmy wyciągniętymi środkowymi palcami o identycznych liniach papilarnych, wbitymi w samo centrum tego śmieciowiska. I tylko my jesteśmy prawdziwi. Uwierz mi.
Tylko my.
I chyba jest tak, jak czułem to w żyłach i moczu, tak, jak mi się śniło, tak wyraźnie, że nad ranem kasowałem z tego twardy dysk - po prostu jest tak, jak naprawdę miało być.
Na stopa wyszliśmy dopiero koło osiemnastej, gdy niebo straciło już oślepiająco błękitny kolor, i można było się poczuć lepiej, zakładając bluzy i swetry.
- Autostop w nocy - mówi Wiktor. - To prawdziwe wyzwanie. Jeśli chodzi o dzień, to zupełnie mnie to nudzi, moi drodzy. Nic w tym nie ma. W nocy - są najciekawsze przygody, najciekawsi ludzie, i ogólnie jest najciekawiej. No i nikt nie zajmuje ci miejsca na stopa. I nie jest ci gorąco.
Nie wierzę mu, ale rozpylam wokół siebie miłość i spokój. Przecież nie jestem już sobą. Jestem miłością i szczęściem. Patrzę na moją piękną Maryjkę, która od rana nie przestaje się uśmiechać, mózg wierzga jej z podekscytowania, oczy robią setki fotografii na sekundę. Moje też. Bo to dopiero początek, uśmiecham się, początek tego, co tak naprawdę ma się stać, mam to przeczucie od rana, przeczucie, które przeraża i zatapia w szczęściu jednocześnie, zalepiając usta skuteczniej niż opakowanie przeterminowanych gum do żucia.
Stanie się coś naprawdę niedobrego, to wisi nade mną jak kowadło nad postacią z kreskówki, ale wdycham ten róż, który naświetla nas, uspokój się, twoja karma jest na szczycie, żyjesz w zdjęciu z wakacji, więc się uspokój. Ahoj, przygodo.
- Ej, nie wiecie skąd tutaj załatwić blanty?
Próbujemy znaleźć nasz namiot. Nie wiem, gdzie jest Wiktor, ale pewnie też próbuje znaleźć nasz namiot, krążąc po olbrzymim, upstrzonym podobnymi, kupionymi po dyskontowej cenie kopułami z ceraty.
- Nie wiecie?
- Nie wiem - patrzę na kolejnego, długowłosego, rozbieganego i niskiego szaleńca, który wpada na mnie w koszulce ze zrobionym markerem napisem Słocina Punks Pany. Jego wzrok jest błędny, jakby posmarowali mu oczy olejem z domieszką bielunia. To jakiś wariat, tu są sami szaleńcy, ogłupiali i bezbronni.
- Nie wiem, ale powinieneś uważać - mówi Kaśka, i nie wiem, na co powinien uważać, ale mówię mu:
- Uważaj. Ci z konkurencyjnej, katolickiej imprezy, tam za ogrodzeniem, wysyłają tu takie patrole, wiesz, klechy incognito, i oni chodzą tutaj i aresztują ludzi za mówienie wulgaryzmów, picie alkoholu i dotykanie się poniżej pasa / powyżej kolan. Słuchaj, usypiają tych ludzi, i całe ich samochody wywożą do takiego laboratorium w podziemiach Jasnej Góry i robią im pranie mózgu, puszczają im w kółko film o ojcu Pio i program Ziarno. Wychodzisz stamtąd i generalnie, przez trzy miesiące czujesz się źle, a potem dochodzisz do wniosku, że pomoże ci tylko seminarium.
Kaśka opluwa się piwem ze śmiechu.
- I wiesz, ale dowiadujesz się wielu ciekawych faktów. Na przykład historii o mnichu snajperze - dodaje, lekko się zataczając.
Jeśli coś bije z tej tępej twarzy, to jedynie dezorientacja. Dezorientacja na poziomie zapomnienia o własnym nazwisku.
- No skończ pierdolić - on nawet nie patrzy w moje oczy, wygląda jak jakieś zombie z przyczepionym do dupy magnetofonem Kasprzak, z którego nadaje jakiś schowany na zapleczu reżyserki, sterujący tymi wszystkimi idiotami Mistrz Gry.
- To znaczy nie aresztują, ale zabierają do czegoś w rodzaju izby wytrzeźwień. I robią tam egzorcyzmy - mówię, starając się być śmiertelnie poważny, a Kaśka parska śmiechem tak, że aż odgina się w dół, aby uziemić ten wybuch.
- No skończ nakręcać mi taką jazdę, macie trawę? - pyta stanowczo, a ja urywam:
- Nie, nie mamy - ucinam i odchodzimy w kierunku namiotu, i zostawiamy go tam, z tym niejasnym poczuciem dezorientacji, które zostanie mu do końca życia; poczuciem, że gdzieś, kiedyś, poznał dwoje ludzi wlepionych w kliszę tej teraźniejszości z zupełnie innego filmu, że przez chwilę doznał iluminacji - przez ułamek sekundy zobaczył świat jako niekoherencję, fotomontaż, emaliowany w swastyki i krzyże, garnek z odgrzewanym chaosem. Że po prostu kiedyś zrozumiał, że tak naprawdę jest kompletnym idiotą.
Zakochałem się przed chwilą, w drodze do namiotu.
Kładzie mi głowę na ramieniu, gdy w końcu wsiadamy do samochodu, prowadzi jakaś para, która też jedzie na festiwal, jest noc, to dobry samochód, szybkie audi, on ma sportowe okulary za trzy stówy, ona szalik od Bennetona, z głośników dopieprza mi basem po flakach jakieś transowe techno, pełne mlaskających o uszy, kłujących haków.
Każdy z nich uaktywnia mini-migrenę w kolejnym punkcie mojej czaszki. To antyakupunktura.
- No, to Wiktor, jak się łapie stopa w nocy? - spytałem, gdy po czterech godzinach, dwóch kawach, dziesięciu szlugach i trzech wysikaniach się przeczytałem już wszystkie możliwe gazety na stacji benzynowej. W tym dwie kupiłem, żeby nikt mnie przypadkiem stamtąd nie wyrzucił.
- Zobaczysz, zaraz ktoś się zatrzyma! - krzyczał Wiktor przy lodówce z piwami, bez przerwy uśmiechając się do sprzedawcy w czerwonej kamizelce, który wyglądał już, jakby miał zawiadomić policję.
Niech zawiadamia, pomyślałem, przynajmniej nas gdziekolwiek zawiozą.
W samochodzie Kaśka zasypia od razu. Za oknami śmiga czerń - ten facet jedzie jak kompletny pierdolec, wyprzedza na pierwszego, pakuje się pomiędzy dwa tiry, tak, jakby robił jakieś dziwne badania na wytrzymałość pęcherza i wysokość skali głosu pasażerów.
- Jedziecie na festiwal? - pyta, przekrzykując boksujące w głośniki pięści basu.
- Tak, tak - mówi.
- My też, ale tylko na jeden dzień - mówi, dodając - Ja chyba już jestem na to za stary Jedziemy później na Słowację, do znajomych.
- Ja chyba też.
- Też jedziesz na Słowację?
- Nie, chyba też jestem za stary.
Dobrze, że Kaśka śpi i nie widzi jak on prowadzi, bez przerwy jeszcze odwracając się do mnie, odklejając oczy od drogi i przeprowadzając na mnie jakąś durną ankietę.
- Ile masz lat?
- Jakieś dwadzieścia sześć. Chwila milczenia.
- To tyle co ja.
Chwila milczenia, a raczej oddanie głosu jego łomoczącemu Audi A6 za kilkadziesiąt tysięcy. Tak mi się wydaje. Nie umiem w ogóle wyceniać samochodów, więc wyceniam je minimalnie.
- Może chcecie zapalić jakieś jointy? - odwraca się w naszym kierunku.
- Możemy chcieć, drogi kolego - uśmiecha się w jego kierunku Wiktor, ściskając na
kolanach swój plecak.
Tylko nie to. Może jeszcze zajedziemy na kolejną stację, a on się spyta, czy nie chcemy przygrzać brauna, a potem zaczniemy jechać dwieście dwadzieścia, i on odpłynie za kierownicą?
- Ale nie mamy bibułek - mówi facet, podkręcając basy jeszcze głośniej. Pieprznięcie z subwoofera jest tak potężne, że mam wrażenie, jakby samochód wystrzelił się z rakiety, jakby koleś odpalił jakieś dodatkowe, wodorowe turbo, pozwalające osiągnąć mu prędkość dźwięku.
Dziewczyna nic nie robi - wnioskuję, że jest zamroczona, śpi, albo w przerażonym, dygotliwym milczeniu znaczy uryną tę drogą, skórzaną tapicerkę.
- My też nie - mówię, przyciskając Kaśkę do siebie, a siebie do Wiktora. Razem chyba umiera się lepiej.
- Słuchaj, chyba gdzieś was już widziałem - mówi koleś - odwraca się, nie widzę jego oczu, przez tę czerń, zapach obić i okulary przeciwsłoneczne, przez które nic nie widać chyba nawet w południe na stoku góry, musiałyby fosforyzować mu spojówki.
- Gdzie mogłeś nas widzieć? - odpowiadam, to jakiś kiepski sposób kontynuowania gadki, gdy prowadzisz kogoś za rękę do zgniecenia przez pięćset kilogramów metalu.
- Nie wiem. Beata, gdzie ich widzieliśmy? Popatrz na nich.
Dziewczyna się w końcu odwraca; stroboskop wcinających się w czerń reflektorów przez chwilę mi ją pokazuje. Jest nijaka, tak nijaka, jak tylko nie można być w takim samochodzie; może to jego siostra? Przecież kobieta tego gościa musi mieć piersi DD i skórę jak wilgotna guma o kolorze cynamonu. Do tego falę blond włosów, ubrania, które za miesiąc będą w dwustustronicowych, zafoliowanych magazynach i ten rodzaj autyzmu, który objawia się geniuszem w jednej tylko czynności. U niej oczywiście byłoby to robienie laski. A ona wygląda: ma typową twarz studentki ostatniego roku; cała wygląda, jakby dwa lata temu zapomniała wymienić się na nowszy model w wypożyczalni modułów. To musi być jego siostra. Widzisz, jesteśmy po dwóch stronach sinusoidy ale obaj podróżujemy na grzbiecie samostracenia razem z własnymi siostrami.
Dziewczyna się odwraca, ale nie czuję się, jakby patrzyła na mnie; w sumie nie patrzy na cokolwiek. Może odwróciła głowę w ten sposób, bo pomyślała, że przy ewentualnym wypadku jakoś uratuje jej to życie, ma większe szanse trafienia w poduszkę powietrzną. Właśnie.
- On ma poduszki powietrzne? - pytam go, ale on nie odpowiada.
- Z przodu - odpowiada to takim tonem, jakbym nie miał prawa mieć o to pretensji, bo
ta opcja jest w rozszerzonym pakiecie usługi trzeba za nią dopłacić.
- Słuchajcie, no, jakoś wydajecie mi się znajomi - mówi płaskim głosem, nie przeciąga słów, są krótkie i urwane jak nasze linie życia. Czy to w ogóle ważne?
- Dobra, nieważne - uśmiecha się facet. - Albo się nam przypomni, albo i nie.
Samochód wbija się w czerń jak penicylina w mięsień. Nie ma co czekać na śmierć. Otwieram piwo i piję je duszkiem, staram się skoncentrować na zawartych w nich związkach ułatwiających zaśnięcie, i mam nadzieję że będzie to szybkie - że momentalnie zabije mnie kawał lecącego w moim kierunku, eksplodującego silnika.
- Będziemy na miejscu za dwie godziny, może już będzie otwarte pole namiotowe - krzyczy koleś.
Pole namiotowe może nie, ale kostnice są bez wątpienia całodobowe.
Wbijam głowę w zagłówek i chyba zasypiam. Chyba. Co innego pozostaje ci, gdy już zajrzałeś śmierci pod powieki?
Ściana namiotu nie izoluje dźwięków festiwalu - spłaszcza je, zlewa je w jedną, prasującą słuch masę, tak jakby na stole mikserskim ktoś zrównał wszystkie suwaki do jednego poziomu. To brzmi jak jakiś utwór z obszaru muzyki konkretnej - idealne tło do reportażu, przestrzeń w całości wypełniona materią - na pierwszym planie bekania, rzygi, rzucanie kurew, szczęk puszek, potem jakieś śpiewy, okrzyki, wreszcie łomot kolejnych nienastrojonych gitar, skandowanie stu tysięcy paszcz, domagających się bisów przez nieumyte zęby.
To nie tak, że nie lubię rocka. Boże, ja nim jestem, gitara bas i perkusja to przekaźnik najczystszych emocji, to życie i literatura w tabletkach, tylko nie w takim wydaniu. Nie umysłowo spacyfikowane, źle zagrane, rozstrojone; mam w sobie pewien złoty wzorzec z Sevres, on tkwi uśpiony w kartonie z porysowanymi kompaktami, przysłanym ze Stanów pocztą lotniczą. Dotknij mnie, jestem chory. Ta małpa idzie do nieba.
Nie, niestety, ta małpa dzisiaj kona wbita w karimatę i słucha odgłosów muzycznej paraolimpiady dla piętnastolatków.
Kaśka siada na mnie okrakiem, wybija mnie z wsłuchiwania się - jest kompletnie nawalona, jak nigdy, przeoczyłem to, ile tak naprawdę wlała w siebie piw, ale bez przerwy miała przy sobie puchę i szluga, jedna puszka na dwa papierosy, potem następna. A w sumie upijaliśmy się od rana, bo gdy wyszliśmy z samochodu tego szaleńca, to z miejsca wystartowaliśmy w maratonie poszukiwań całodobowego, pod którym przeczekaliśmy gdzieś do siódmej rano, w milczeniu machając butelkami na przywitanie pierwszym rozbitkom,
którzy przybyli na tę wyspę pryszczy, sprzężeń i niechcianych ciąż.
Namiot rozstawialiśmy w malignie; łączenie ze sobą plastikowych rurek o identycznych długościach okazało się skomplikowane o tyle, że co chwila wszystko wypadało nam z rąk. Świt przyniósł nieubłagane słońce, które gdzieś o dziewiątej wyłączyło nam błędnik, w momencie, gdy postawiony był już szkielet, ale nie było mowy o jakimkolwiek zainstalowaniu pokrycia. Olaliśmy to, znaleźliśmy pierwszy lepszy kawałek cienia i okryliśmy się we trójkę namiotową ceratą, z miejsca zapadając w najebaną nieświadomość.
I ona wtuliła się we mnie; od pewnego momentu tej podróży, może od tego w domu polskiej porno-gwiazdy a może od huśtawki koło domu Wiktora - całą tę podróż znaczą paranoje, kebaby, kradzieże i huśtawki - w każdym razie, od którejś z tych chwil kontakt dotykowy stał się całkiem naturalny. Karambol myśli trochę się przerzedził - odpadły paranoje, czy ona rzeczywiście celowo muska mnie dłonią, czy kładzie mi głowę na nogach, bo po prostu się schlała, czy to jakieś kolejne ćwiczenie z podręcznika chińskich tortur. Po prostu to robiła, a ja wtedy czułem się rozgrzeszony i spokojny. Chociaż w tym momencie była pijana, prawie zamroczona - ale po prostu wsunęła mi głowę pod ramię, jak kot, i skuliła się, skompresowała do rozmiarów piłki, jakby jej model był też przenośny.
Wtula się we mnie, bo jednak ją pokonałem, bo jednak poweru tej zamkniętej w nieletnim kośćcu cyber-inteligencji starczyło tylko na parę dni; bo zostałem jednak mianowany na opiekuna. Wtula się we mnie, bo już nigdy więcej mnie nie oszuka. Wtula się, bo już nigdy więcej nie będzie przy mnie dodawała sobie centymetrów do realnego wzrostu. Wtula się, bo zaakceptowała swoją rolę. Która przecież i tak jest ogromna. Wtula się, bo w końcu zrozumiała, co to znaczy, że ktoś mógłby za nią dać się publicznie rozstrzelać.
A potem zasnąłem i śniły mi się katastrofy samochodowe w zwolnionym tempie, na czarnobiałej taśmie.
Siada na mnie okrakiem, i lekko się chwieje, więc łapię ją za biodra, żeby utrzymała się w pionie.
- Jak się czujesz? - pytam, podenerwowany jest ciemno, a przecież nie będę świecił jej latarką w oczy. Jest chyba dwunasta w nocy
- Dobrze - odpowiada i zaczyna wsmarowywać mi koszulkę w klatkę piersiową; robi to systematycznymi, podłużnymi ruchami. Góra-dół. Góra-dół.
Kiwa się, siedząc na mnie okrakiem, i zaraz zaraz, czyżbym widział przez tę lepką czerń jakiś pijany uśmiech?
Przewraca się na mnie, miękko opada, i od tego kontaktu ciał zaczyna kręcić mi się w
głowie. Boże, to teraz. Jednak ona tego chce. Jednak działa tak, jak działają wszystkie inne.
- Gdy odmówi, wróci sama - mówił jej brat, bo to właśnie chyba z nim najwięcej czasu spędziłem na wódczanych analizach kobiecych zachowań. - Gdy odmówi, potem sama przyjdzie. Wiesz, na pierwszej randce nie, ale na drugiej zawsze. Mówisz i masz.
Gdy odmówi, wróci sama.
Masz co chciałeś. Wpija mi język w usta. Inaczej niż wtedy. Nie nieporadnie, gwałtownie, jakby chciała wybić mi przednie zęby, tylko powoli, bawiąc się, obracając i zderzając się z nim, i śmieje się, kładę jej ręce na pupie i ona ich nie zabiera; przyrzekam, śmieje się, słyszę kichnięcia brechtu wyraźne o tyle, o ile mogą być, gdy ma się otwarte usta.
Kładę jej ręce na pupie, a ona ich nie zabiera.
To nie jest szamotanie się. To miękki taniec. Wgniata mnie w śpiwór, który nie stanowi żadnej osłony przed wrzynającym mi się w dupsko kawałem martwego drzewa. A ona zaczyna być coraz bardziej odważna. Zresztą, zawsze jest odważna. Z tym, że teraz to ona ściąga mi podkoszulek.
Kurwa nie, nie mogę, to za dużo, za ostro, nie ustanie mi, nie dam rady, boję się, nie teraz, ona będzie tego jutro żałować, ucieknie, spłoszy się i pojedzie do domu, to za dużo, w ogóle się tego nie spodziewałem, zabiła mnie po raz kolejny, to bezpardonowy atak z zaskoczenia, butelka rozpieprzona o tył głowy w momencie, gdy się opalasz przy domowym basenie, porażenie prądem przy wyjmowaniu rzeczy z pralki.
Ej, bądź kowbojem, i powiedz do niej „kotku".
- Kotku, co ty robisz? - pytam, a ona kładzie mi palec na ustach, i chichra się, najzwyczajniej w świecie się ze mnie nabija, i to już koniec, zdejmuje sweter, i pod nim nic nie ma, tylko stanik; jej skóra jest tak biała, że świeci w ciemności, ma pod nią rozlany jakiś fluorescencyjny plastik, i widzę te dwie, drobne kulki, symetryczne do policzków - tak samo pięknie piegowate, jak lody z wiórkami czekolady. Wyobraź sobie najpiękniejszą klatkę piersiową, jaką może mieć istota zbudowana na atomach węgla. Wyobraź sobie, tylko tyle ci pozostało - ja mam to na żywo, frajerze.
- Co ty robisz? - powtarzam.
- Ej, Dawid - ona się śmieje. - Przecież jesteśmy na wakacjach.
A gdy już przestaje, lekko ze mnie spada, ale przytrzymuje się ręką i jakoś wraca z powrotem.
Jest śliczna, tak bardzo, że mnie zatyka, jest pięknie pijana, jak wróżka, z nosa i ust wylatują jej różowe bańki, w oczach ma elektryczne wyładowania. Odrzuca włosy do tyłu, odetnijcie mi rękę, wyrwijcie zęby, ale ona robi to jak kobieta, która za pięć minut będzie się
kochać.
Jeśli przedtem stała na palcach, to teraz lewituje. Wzbiła się w powietrze. Nauczyła się wszystkiego, co można umieć. Przeszła kurs przygotowawczy do bycia piękną suką i wyszła z niego z wyróżnieniem, dyplomem z różową bransoletką jako prezentem dla prymuski.
- T’es beau. Te's beau, mon ami - mówi, i nie wiem, o co jej chodzi.
- Proszę, nie mów po francusku - mówię. Nie słucha.
- Je suis enivrée. Tres enivree - mówi.
Coś w niej się obudziło. Coś, co dużo bardziej upraszcza moje uczucia w stosunku do niej. Po prostu się jej boję. Już nie ma nic więcej. Ale w końcu wiem, na czym stoję, wreszcie gramy w prostą grę.
Z powrotem zaczyna mnie całować, i próbuje zdjąć sobie spodnie, ale nie może, więc czeka, aż ja to zrobię, rozepnę guziki i ściągnę z niej te dopasowane dżinsy, nadal uważając, by nie połamać jej przy tym kości.
I znów zaczyna wciskać mi dłonie w tors, posuwistymi ruchami, mocno, nie wiedziałem, że ona może być aż tak silna. To nie tak. To nie może stać się teraz. Z paru powodów.
Po pierwsze, kto obcuje płciowo z małoletnim do 15 roku życia, dopuszcza się wobec takiej osoby innej czynności seksualnej podlega karze pozbawienia wolności do 12 lat. Ale pieprzyć to.
Po drugie, napisałem w głowie już dziesiątki scenopisów, jak to ma wyglądać. I żaden z nich nie zaczyna się od słów: festiwal, namiot, czwarta w nocy. To kiepskie aż do samego rdzenia, to historia jak erotyczne opowiadanka z punkowych zinów - spod koszulki Post Regiment wystawały jej twarde, małe sutki - to jest po prostu słabe. Gdyby to była jakakolwiek inna laska. I gdybyś był, gdybym był o siedem lat młodszy. To nadal byłoby kiepskie, ale przynajmniej usprawiedliwione.
Po trzecie, nie teraz, nie mogę, przecież to tylko otwarcie się czakry zerwanie plomby, zaczyna w niej kipieć kobieta, włożona jej do głowy zupełnie z zewnątrz - to w ogóle nie jest racjonalne, to się stanie, ale ona tego nie chce, to nie jest Jej decyzja. To jakieś ugotowane na alkoholu targnięcie cipki. Nie słuchaj tego, nie ciesz się tym, wiesz, o co chodzi, nie dostrzegaj tego, bo wszystko zepsujesz. Kurwa, zrób to wtedy, gdy będziesz wiedział, że ona rano uśmiechnie się i da ci buziaka. Teraz - po prostu nie warto. Nie warto.
Po czwarte, jestem pijany, i mi nie stanie. Po prostu. Najzwyczajniej w świecie. Maszyna nie zadziała. Wysiadł zapłon. Rurki od wtrysku paliwa są zupełnie zatkane. Pękła chłodnica. Wypiłem dziesięć piw. Nie wiem jak go zmusić przy niej, no jak mam to zrobić?
Mam zacząć przy niej walić sobie konia? Czy to jest na pewno ten poziom zażyłości? Śmiem wątpić. Nie, nie, punkt trzeci i najważniejszy mówi ci: zepchnij ją, ale w taki sposób, jakby to wyglądało na coś w rodzaju skurczu.
Po piąte, boję się, bo jak mam tu wykorzystać cały arsenał trików, jak mam pokazać wszystko co umiem, a jednocześnie być czuły, no właśnie - czuły, opiekuńczy, delikatny ale i swobodny, kontrolujący sytuację, na jeszcze innym poziomie wdmuchujący w usta wieczność, tak, jak to sobie wyobraziłem, no właśnie, zapomniałem zupełnie o tym, że...
Po szóste, nigdy w życiu nie robiłem tego z dziewicą. Zawsze było łatwo. Nigdy nie było tego delikatnego, wymagającego jednak wprawy oporu. Nigdy nie musiałem być nauczycielem. Kurwa, nie mogę nim być teraz, w tej scenerii jak z listów zdesperowanych matek do gazet z programem telewizyjnym - Droga Pani Doktór, Anetka pojechała z chłopakiem pod namiot i wróciła w ciąży i bez przedniego zęba.
Sama ściągnęła sobie spodnie, i jest w samej bieliźnie, i widzę, jaka tak naprawdę jest zgrabna - nie chuda, brzuch jest lekko zaokrąglony, na biodrach osadził się już pierwszy centymetr kobiecości, to nie dziecko, na pewno nie, jest za, za - szukam słowa - za symetryczna.
- Słuchaj, to kiepski pomysł - mówię do niej, a ona nie słucha, i całuje mnie z powrotem. Odklejam jej twarz od swojej.
- To zły pomysł, - powtarzam. - Uwierz mi. Poczekajmy jeszcze. Ty jeszcze tego nigdy nie robiłaś, Kaśka, nie teraz, na pewno chcesz teraz? Najebana? W namiocie?
- Tak, chcę teraz, najebana, w namiocie - schyla się z powrotem. Jezu. Ona mruczy. Czy ktoś zrobił jej korepetycje? Bierze moją rękę i kładzie sobie na piersi. Nie wytrzymuję.
Co mam zrobić? To nie może stać się teraz. Nie w tym momencie. Chyba już wytłumaczyłem sobie dlaczego. Problem w tym, że wszystko sobie przedtem wymyślam - a tego sobie tak nie wymyśliłem, no bo ja tu rządzę, ja będę teraz pokazywał, ja będę teraz wygrywał i uczył, ochraniał i głaskał, i już wiem, już wiem co mam powiedzieć:
- Ej, ja nie mam kon...
I jakby sięgam do kieszeni, aby jej pokazać, że rzeczywiście nie mam gum, a przecież ona nie może zajść w ciążę, tu nie o to chodzi, że nie chciałbym mieć z nią dzieci, przecież dziecko jakiejś innej kobiety sprzedałbym od razu przez internet, nie mógłbym nawet na nie patrzeć. Tu chodzi o to, że ona jest taka drobna, taka mała, że dziecko by ją rozerwało, pękłaby jak po połknięciu bomby; podobna rzecz była chyba w Supermanie, gdy Lois Lane miała zajść z nim w ciążę.
I jakby sięgam do kieszeni, a w środku, kurwa, jest paczka prezerwatyw. Ta sama,
nieotwarta od pół roku, niebieski, kartonowy kwadracik z trzema szczelnymi grzechami ciężkimi w środku, ten, który spakowałem sobie do torby przed wyjazdem śmiejąc się sam z siebie. Każdy facet powinien mieć przy sobie prezerwatywy, pomyślałem wtedy, tylko niektórzy z takich powodów, z jakich noszą przy sobie gumy do żucia albo drobne, a inni z takich, z jakich w samochodach montuje się poduszki powietrzne albo ubezpiecza domy od pożarów. Kwestia prawdopodobieństwa.
- Wiesz co - kładzie się na mnie, w samej bieliźnie, przyciska się do mnie, ma piękne ciało, to nie jest dziecko, już to pomyślałem, ale myśli można powtarzać w nieskończoność, w przeciwieństwie do słów.
Ma śliczne, drobne, lekko podrasowane gdzieniegdzie kobiecością ciało, skromne i szlachetne jak mały i biały kwiat, narysowane najcieńszym ołówkiem, idealnie proporcjonalne. Nie jest płaska i chuda. I nie ma żadnej skazy białkowej. Ta biel nie jest chorobowa - jest perłowa, mleczna, czysta jak dusza niemowlaka. Dopiero to zauważam, czemu nie zauważyłem tego tam, na domku? A może dopiero ja byłem tym impulsem do tego, aby zaczęła w końcu rozkwitać i rosnąć? Przełykam dwie łyżki stołowe śliny.
Po prostu wszystko ma trochę pomniejszone. Pupa i piersi to większy i mniejszy zestaw idealnych kulek, w złotej proporcji do chudych kończyn. Tak samo uda. Idealna kreska ciała. Proporcja. Jest jak rzeźba z zamrożonej śmietany. Wszystko we mnie jest jak to techno z samochodu, jak naspidowany krwiobieg, jak pompa odwiertnicza. Po skroni spływa mi chłodna kropla, gdy uświadamiam sobie, że problem „po trzecie" właśnie zniknął.
- Wiesz co - powtarza, wbija mi podbródek w splot słoneczny, a jej brzuszek wwierca się w moje podbrzusze; czuję, jakby ktoś przypiekał mi prostatę acetylenowym palnikiem.
- Wiesz co? - mówi, i podwaja ból, zastępując podbródek dwoma łokciami. - Słuchaj, ja się w tobie jednak zakochałam. Chyba już to rozumiem.
Kolejny kubek śliny spływa mi do żołądka.
- Wiesz, robiłam pewne rzeczy, bo nie rozumiałam tego, ja się przed tobą broniłam, Dawid. Ja już nie chcę się przed tobą bronić. Przecież to wszystko było z góry ustalone.
Całuje mnie w podbródek. I w czoło. I w usta.
- Chcesz, żebym była twoją dziewczyną? - pyta, skurwysyny, kitajce, jak oni napisali ten algorytm kuszenia, idealnie, ten lekko wykrzywiony uśmiech, te wysyłane z oczu wilgotne płomienie, to nieznaczne drganie bioder.
I wtedy ona zaczyna odpinać stanik, i chwilę to trwa, i sama nie może tego zrobić, jest za bardzo pijana.
- Chcę być twoją dziewczyną - mówi - nie chcę żadnych maminsynków.
Faszystowskich fiutów, którym będę gotowała zupę i prała bo-bokserki.
Zatacza się lekko, znów przechyla w lewo, ale tym razem sama łapie pion.
- Podkradaczy kana-napek. Grzecznych dorosłych uło<gulp>żonych facetów. Hiperinteligentnych manekinów, którzy re-reklamują żel pod prysznic. Zostań moim chłopakiem. Przebywać z tobą to tak naprawdę najlepsza frajda w życiu. Ktoś powinien ch-chcieć za to <gulp> pobierać abonament.
Nie nie nie. To nie może się wydarzyć w ten sposób.
Ona nie może mówić w tym momencie takich rzeczy. To nielegalne.
Wysuwam się spod niej, próbuję ochłonąć, wykrztusić to z siebie jednym wielkim wydechem.
Kurwa jasna, jak bardzo, jak bardzo, ale to jak bardzo, jak katastrofalnie bardzo chcę się z nią teraz kochać.
Uciekajmy z tej pieprzonej szopki, wybierzmy najtańszy z cywilizowanych scenariuszy, znajdźmy czystą pościel, wannę, kupmy w dyskoncie najtańsze zapachowe świeczki, umyjmy się, wytrzeźwiejmy, wypijmy tylko butelkę bułgarskiego półwytrawnego za osiem złotych i wtedy to zróbmy, niech to trwa wieczność, i niech będzie czymś większym niż seks i większym niż życie.
Ale zrobić to w tym namiocie to jak zrzygać się na ołtarz.
- Nie, nie teraz.
Daj mi piwa.
Daj mi w ryj.
Daj mi miskę zimnej wody, żebym mógł w niej usiąść.
- Co? - pyta tonem obudzonej przez straż miejską pijaczki.
- No, nie teraz. Słuchaj, to nie jest dobry...
- Nie chcesz, żebym była twoją dziewczyną? - pyta, pyta w tak pijany sposób, że wirują nawet głoski.
- Nie, to nie tak... - otwieram usta, ale ona czerwienieje, i to jest gniew, to jest gniew wkurwionego wulkanu.
- Nie chcesz. Fantastycznie.
- Słuchaj, Kaśka...
- Nie, po prostu nie chcesz. Jednak nie chcesz. Może to przeze mnie. - nie, kurwa, nie, czuję jak ona zaczyna płakać, nie, nie, nie rób tego, proszę, tylko nie zaczynaj, czuję lekkie smarknięcia, lekkie pociągnięcia nosem, jak wsiąkający w ligninę deszcz, nie, nie rób tego, zrób coś, pedale, zrób coś, złap ją za ramiona, złap ją, założyła już spodnie, zakłada właśnie
sweter, ty półmózgu, farmazonie, zrób coś.
- Może to przeze mnie. Może to ja popsułam, ale jak nie, to nie, nie będę cię o nic prosić, bo ty jednak masz jakiś problem, rzeczywiście, może jesteś pedałem, nie wiem Dawid, ty rzeczywiście się boisz, nawet nie tyle dziewczyn, co samego siebie, jesteś najdziwniejszym kolesiem jakiego poznałam.
Ja nie boję się kobiet. Ja boję się ciebie. Ja boję się tych sekund. Jest już ubrana, próbuje wstać na baczność.
I teraz to zauważam. Ona płacze. Wychodzi z namiotu. Wstaję i idę za nią.
Idzie bardzo szybko, przebija tłum jak pocisk, w sumie muszę biec; idzie na oślep, i w końcu do niej dobiegam; łapię ją za ręce, zatrzymuję, ona próbuje się wyrwać, uderza mnie w brzuch łokciem, i płacze, Matko Boska Ostrobramska, jak ona płacze - witamy największą z mend, witam cię, Dawid, ty cwelu, pało, pedrylu, wykastrowany kocie - i biorę ją, i przyciskam do siebie, ale ona płacze i chyba płacze butaprenem, który wsiąka jej w ubranie i momentalnie zasycha, bo jest sztywna jak drzewo.
Zrobiłem jej krzywdę, wielką krzywdę, znów się cofnęła do poziomu dziewczynki, i to przeze mnie, jakbym dał jej sygnał, że nie jest jeszcze gotowa, że to nie teraz, że wcale nie traktuję jej tak, jak pokazywałem przez ten cały czas, że jestem jakimś niedorobionym tatusiem, że parszywie czekam jak jakiś hodowca, aż podrośnie w szklarni moich słów, poglądów, opinii, mojej percepcji, że chcę ją sobie ulepić, ugotować, wykształcić.
Biorę i już chcę jej powiedzieć to samo, to, co powiedziałem przed chwilą. I już zaczynam mówić:
- Słuchaj, kochanie, to nie tak, kocham cię, kocham cię każdą swoją żyłą, każdym swoim włosem, obojgiem uszu i oczu, dziurkami nosa, skoliozą, paranoją, próchnicą, mózgiem, stopami, jesteś dla mnie wszystkim, klejnocie, góro cukru, kocham cię, tylko nie teraz, proszę, wiem, że chciałaś się kochać, ja też, bardzo, ale nie teraz, jedźmy z tego pieprzonego festiwalu, ucieknijmy z niego zaraz, to była jakaś pomyłka, jakiś żart tego idioty, przecież po co on tu przyjechał, powinien jechać na Doroczny Zlot Fanów Majki Jeżowskiej, uciekajmy, mamy jakieś pieniądze, znajdźmy jakiś motel, kupmy odgrzewaną pizzę z mikrofali i frytki, a przede wszystkim dwie butelki wina, i wejdźmy do wanny, umyję cię, scałuję z ciebie wszystko, umyję cię, wytrę ręcznikiem, położę do łóżka, i zacznę całować, i mówić ci, opowiadać cały świat, całować cię w usta, szyję, nos, oczy, czoło, uszy, splot słoneczny, ręce, palce, paznokcie, łokcie, piersi, sutki, pępek, brzuch, kolana, stopy, knykcie, łydki, kostki, pachwiny, cipkę, duszę; obejmiesz mnie nogami i chuchniesz mi w twarz
srebrem; zamienisz mnie w księcia; ja ciebie w kobietę; ty mnie w mężczyznę; zamienimy świat w lunapark; zło w mrożoną oranżadę; wojnę w popcorn; nienawiść w papierosa po obiedzie. Chodź, chodź, chodź, to nieprawda, ja jestem twoim chłopakiem, ja jestem twoim, i tu już wszystko się kończy, nie można obciąć więcej słów, bo gdy zabierzesz słowo twoim, zostaje ci jakaś niemożliwość, jak dwa plus dwa równa się pięć. Nie ma mnie bez ciebie.
I już mam zacząć to wszystko mówić, gdy nagle słyszę głos Wiktora.
- Łooooo!!!!!! Chodźcie tu! Gdzieście się zgubili!!!
Chcę ją zatrzymać, ale ona odwraca się na pięcie i idzie w jego / ich kierunku; on siedzi przy ognisku z jakimś ludźmi, grają na bębnach, skwierczy ogień, jakiś plemienny chaos. Nie ma sensu jej zatrzymywać. Idzie tam, siada przy ogniu, obok Wiktora, wyciąga bez słowa papierosa z leżącej paczki i podpala.
Siadam obok niej. Patrzę na nią. Ona nie patrzy na mnie. Patrzę na nią.
Ma zaciśnięte usta, zmrużone oczy, podkrążone, czerwone, lekko dygocze - dotknij jej, zrób coś, ZRÓB COŚ - wydmuchuje niewiele dymu, jakby chciała zamroczyć się samą nikotyną. Nie patrzy na mnie. Próbuję omieść wzrokiem siedzących przy ognisku, jednocześnie nie spuszczając z niej wzroku.
- To razem z nimi udawaliście Jehowych? - mówi dowódca tej skupionej grupy, którego zauważam najpierw. Na pierwszy rzut oka ten koleś jest całkiem podobny. - Musicie być gorszymi pojebami od Wiktora.
Wiktor zanosi się śmiechem godnym Leonardo Di Caprio w Co gryzie Gilberta Grape'a. Grucha jest tylko trochę podobny. Ma czerwoną bluzę z suwakiem, potargane włosy, sprane sztruksy, taki sam jak ja, prawie-magister-loser, ale w jego spojrzeniu jest coś, czego nie ma w moim, jakieś zimne sztylety, coś, co sprawia że czuję się przy nim jak cocker spaniel przy wilczycy, której ktoś odstrzelił miot.
Jego wzrok zatrzymuje się na Kaśce.
- Ty, mała, również się z nimi w to bawiłaś? - pyta, nie zmienia wyrazu twarzy - to morda dowódcy plutonu egzekucyjnego. Jego głos jest powolny, łamany, śmiesznie przeciąga ostatnie sylaby. Jest przystojny tak, jak ja mógłbym być przystojny - przystojny spranymi ciuchami i nieogoloną mordą, ale ma coś jeszcze - tego wydestylowanego diabła, który chowa mu się w oczach. Kaśka nie odpowiada.
- Taka śliczna, a z takimi suchymi pojebami - i wtedy szczerzy zęby, i kieruje wzrok na mnie - bo rozumiem, że jesteśmy rówieśnikami.
- No jakoś metrykalnie pewnie tak - odpowiadam, zapalając papierosa. - W każdym
razie, jest już z górki.
- A to jest w ogóle Grucha, mój kolega z plastyka - pokazuje go palcem Wiktor, Boże, ten człowiek jest ślepy, wyłupano mu w dzieciństwie oczy, wredne pawiany z klasy oślepiły go lutownicą na ZetPeTach, nie potrafi zauważyć nic, jakichkolwiek niuansów, nie widzi żadnych przebiegających pomiędzy ludźmi linii dominacji / uległości, pogardy / fascynacji
- Nawet nie wiecie, jaki to przypadek, że się tu spotkaliśmy!
Patrzę na nią. Ona nie patrzy na mnie.
- No przypadek, Wiktor, przypadek - odpowiada Grucha. W myślach zadaję mu pytanie - czy ksywa pochodzi od tego, że ten kolega lubi często napastować łapę? Grucha wymawia słowo „Wiktor" w ten sposób, jakby mówił o Corkym z Dzień za dniem.
- Takie spotkanie - nadal tępo cieszy się Wiktor, jak on jest bosko durny, to prawdziwy Forrest Gump - Grucha akurat studiuje na ASP, tak samo Frędzel - Wiktor pokazuje kolejnego posiadacza onanistycznej ksywy, schowanego pod palmą dredów, skupionego na własnym najebaniu szczurzego chłopaka. Oprócz nich obok ognia siedzi jeszcze paru chłopaków - zebrana wokół ekipa Gruchy, podobnych jak on serferów po falach życia, lanserów na wagę, królów życia z postrzępionymi nogawkami.
- A ty co robisz? - pyta mnie Grucha i podaje mi jointa. Biorę go i się zaciągam.
- Przyjechałem tu robić badania socjologiczne na polskiej młodzieży - odpowiadam. - Ilość spożytego alkoholu, defloracji, zapłodnień, i tak dalej, i tak dalej.
Co za kretyńsko próbująca być zabawną odpowiedź. Dlaczego uaktywnił mi się ten parszywy impuls samosprzedaży? I to przed takim pajacem? Z reguły mi się to nie zdarza. Moja Była Kobieta mówiła, że jestem najbardziej antypatycznym człowiekiem na świecie, z tego powodu, że nigdy nie zależało mi na jakimkolwiek sprzedawaniu siebie drugiej osobie. Handel i branding w relacjach międzyludzkich to dziedziny, które nawet nie tyle mnie nigdy nie obchodziły - po prostu byłem w nich jakby upośledzony. Moja Była Kobieta. Przecież jej już nie ma. Przecież pożegnałeś się z nią przez telefon. Nie. Jest. Wraca, gdy księżniczka znika ci z horyzontu, a natura nie znosi próżni. Raczej, synek nie znosi braku mamy, gdy zaczyna być potrzebna. Może to ona powinna pojechać z nami, a nie Wiktor? Kłaść nas do snu i mówić mi w odpowiednich momentach - a teraz ją pogłaskaj, a teraz powiedz „nie", a teraz kup jej batonika albo powiedz, że ładnie wygląda. Rozcieram oczy, kurwa, jakie to wszystko głupie, jaka to parszywie śmieszna sprawa, być samcem.
- To twój obiekt badawczy? - śmieje się Grucha, pokazując palcem Kaśkę. Zaraz upierdolę ci ten palec, ćwoku, i nie patrz tak ani na mnie, ani tym bardziej na nią. A ona nadal nie patrzy na mnie.
- Badania sensoryczne - odwraca się do jednego z kumpli, i parskają śmiechem tak, jakby przed chwilą obejrzeli ukradkiem nagranego diviksa z tego, co przed chwilą stało się w namiocie.
- Terenowe - rzuca ktoś jeszcze z boku, aby podtrzymać śmiech.
- No nie, wiesz, my tu przyjechaliśmy ogólnie po prostu upić się i trochę naćpać - śmieje się Grucha - aczkolwiek to jest rzeczywiście zabawne, popatrzeć trochę na młodzież.
- Młódki - poprawka od któregoś adiutanta.
- Trochę inaczej to wszystko wyglądało, co? - Grucha nie zwraca uwagi. Uśmiecha się. To uśmiech sztucznego ilorazu, wyhodowanego na pogardzie, jakiś wężowy grymas, przecież ten koleś powinien być moim kumplem, ale jest w nim coś lodowato złego; coś, co każe ci jak jakiś przekaz podprogowy skasować mu pizdę; sprawia wrażenie człowieka, dla którego szczytem rozkoszy jest nacinanie języka, i wkraplanie do rany posolonego soku z cytryny. Zabić, a potem jeszcze się otrząsnąć. Umyć ręce.
- No, trochę inaczej. Trawsko sprzedawano na fotki.
- Albo na zapałki - rzuca jakiś typ z jego prawej. Uśmiech sztucznego zrozumienia. Bratnie dusze. Niestety, cokolwiek chcecie mi sprzedać, już mam.
- Jedziemy potem na małą imprezę, do takiego squatu pod Radomiem - mówi Grucha - może zabierzecie się z nami? Dużo ludzi, dużo dziwnych rzeczy, warsztaty artystyczne.
I już mam mu powiedzieć, że jedyne warsztaty, jakie bym z nim przeprowadził, to warsztaty amatorskiej amputacji kończyn, i w sumie wiem o co chodzi, chodzi o to, jak popatrzył na Moją Obecną Dziewczynę, tak, jakby chciał zadać jej trochę bólu, trochę bólu poprzez seks; już mam mu powiedzieć, gdy...
- ŁOOOOOOOOO!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Dobiega nas wrzask lewiatana o stu tysiącach głów. Na scenę pewnie wchodzi gwiazda wieczoru, jakiś przebrzmiały rockowy zespół z zagranicy, który u siebie już dawno temu gra po jakichś hurtowniach piwa w piętnastotysięcznych miasteczkach.
- ŁOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOOO!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Przed wamiiii gwiazdaa wieczoruuuuuu!!!!!!!!!!!!!!!!! Zespół Die Kleine Schwaben, prawdziwa legendaaaaa puuuunkrooockaaaaaaaa!!!!!
- Jak się czujecieeeeee?????? Zajebiścieeeeee eeeeeeeee????????? Czy każdy z was ma swoją przestrzeeeeeeeeeeeeeńńńńńńń???????????
Tak, mam przestrzeń, ciemny, pusty pokój, wykręciłem żarówkę, aby nie oglądać jej zdjęć.
- To moja siostra - odpowiadam, oddając jointa, a wtedy ona wstaje, bez słowa, i idzie
przed siebie, znowu, podrywam się i krzyczę:
- Gdzie idziesz??
- Do krisznowców po jedzenie - odpowiada, i już chcę za nią biec, gdy Wiktor ciągnie mnie do dołu - puść mnie, ty debilu, to przez ciebie to wszystko, puszczaj, ty durna pało.
- Uspokój się, Dawid, przyjacielu, stoisko jest pięć kroków stąd, przejdziesz w lewo za tym namiotem i już jest, poza tym ona wie gdzie to jest, przecież była tam po jedzenie dla nas rano - mówi Wiktor, sprowadzając mnie do ziemi, siadam, przez ten zgubny ułamek sekundy go słuchając.
- Nadopiekuńczy z ciebie brat - śmieje się Grucha, śmieje się tak parszywie, tak chłodno, tak lodowato, że mam ochotę kopnąć go w twarz.
- Dawid to fantastyczny kolega - mówi Wiktor, i łapie mnie za ramię, przyciskając do siebie i nie zwracając żadnej uwagi na mój opór. - Naprawdę fantastyczny, najlepszy!
Tak, Wiktor, fantastyczny, najlepszy, bez wątpienia.
- Nie wątpię, Wiktor - Corky - Ale jak się pytałem, Dawid, co robisz, to pytam się, co robisz w ogóle?
- Nie pracuję - odpowiadam, wzbudzając kolejną falę brechtu. Nie mam ochoty z nimi siedzieć. To jacyś idioci. Wyobrażam sobie, jak popychali Wiktora na korytarzu i kopali go w dupę, pluli mu do plecaka i wytykali go palcami za każdym razem, gdy wchodził do szkoły. To takie spotkanie po latach, radosne przypomnienie sobie, kto w szkole był największym downem. A on tego nie widzi. Biedak. Debil. Ale nie taki jak ty. Ty spierdoliłeś sprawę. Gruntownie. Dokumentnie. Na całej linii. Idź do niej. Biegnij za nią. Znajdź ją, złap, przyciśnij do siebie.
Idź do niej.
- Idę do namiotu - mówię - jak przyjdzie Kaśka, to jestem w namiocie.
- Co, już dosyć? - słyszę za sobą krzyk Gruchy.
- Dosyć tego wszystkiego - chcę odpowiedzieć samemu sobie, cicho, pod nosem, jednak wypowiadam to na głos.
LEVEL 7
Było milo. Jak sobie tak pomyślę, to rzeczywiście było milo. Przez kilka głupich, przezroczystych, podartych już teraz na kawałeczki jak nieważne dokumenty, momentów. Chwil - paragonów. Przez chwilę rzeczywiście było miło.
Skręt do rzeczywistości.
Where is my mind.
- Gdzie ona jest? - warczy ten facet, i chyba już mogę się odwrócić; gdyby miał strzelić, zrobiłby to; widzę Wiktora, nadal leży w kucki, z głową wtuloną w dłonie, i chyba się zlał.
Wy skurwiele, tego kolesia wycięli żywcem z Rain Mana, przez jego żyły płynie tylko ciepłe, słodkie dobro o konsystencji kiślu, a wy mu robicie takie rzeczy. Nie mogę na to patrzeć. To jak scena z Listy Schindlera.
- Nie wiem, gdzie ona jest.
- Wiesz w ogóle, o kim ja mówię? - warczy facet, chowa broń do kabury, i wreszcie mam okazję mu się przyjrzeć. Rzeczywiście ma w sobie coś z De Vito - płasko przylizane do tyłu głowy resztki włosów, szeroki nos, spłaszczoną głowę, która naprawdę przypomina zeszłorocznego ziemniaka.
- Kurwa, jaki będę miał z tego materiał, dzięki, Krzysiek! Ja pierdolę - córka królowej śledzi ucieka z narkomanami na rockowy festiwal! Kurwa, z tego będą trzy okładki - z tyłu za nim pokrzykuje jakiś facet z kamerą, wyżelowany grubas w ciuchach ze sklepu z modnymi ubraniami dla zupełnie niewyjściowych ludzi; zarost tylko przydaje mu wyglądu karmionego sterydami niemowlaka.
Królowej śledzi?
Nie martw się o moich rodziców, powtórzyła, machając nogami, a mi znikąd w gardle wzięła się wiśniówka z amfetaminą, ten niewysłowiony haj, który przytrafia ci się w momencie, gdy wiesz, że robisz właśnie to, co należy.
Pod czaszką ktoś rozgrywa mi partię pinballa na sto tysięcy kulek; do tego bandy wytwarzają pole antygrawitacyjne. Jedną z kulek jest ta piosenka:
With your feet in the air and your head on the ground
Try this trick and spin it, yeah
Your head will collapse
But there's nothing in it
And you'll ask yourself
Where is my mind.
Ta sytuacja jest dużo bardziej absurdalna, niż mógłbym się spodziewać. Bo przed chwilą nie miałem okazji się jej niestety przyjrzeć. Nie miałem okazji nawet jej poczuć. Próbuję zrekonstruować w głowie ostatnie kilka sekund, jakbym zlepiał ze sobą drobiny uszkodzonej, naświetlonej taśmy. Klatka po klatce. Klatka pierwsza.
Stoimy z Wiktorem koło stacji benzynowej, palimy papierosy w na tyle bezpiecznej odległości, aby nie zdetonować pobliskiego miasteczka, pijemy kupioną za wysępione drobne colę, bo przecież wodę można pić z kranu.
Klatka druga.
Brak wizji, dźwięk: pisk głośno hamującego samochodu.
Klatka trzecia.
Ciemność. Okrzyk grzecznie proponujący nam pozostanie w bezruchu.
Klatka czwarta.
Kucające w pozycji gotowości do strzału uzbrojone postacie.
Komentarz narratora - to jakaś pomyłka. Kręcą trzecią część psów. Albo szósty sezon Ekstradycji", Kondrat oskarżony o pedofilię ucieka do Tajlandii, jego obowiązki przejmuje sfrustrowany, karłowaty zastępca z sezonu piątego.
Klatka piąta.
Sfrustrowany, karłowaty zastępca macha ręką.
Komentarz odautorski. Jeśli do tej pory nie zadałeś sobie pytania, o co chodzi, to teraz najwyższy czas je sobie zadać.
Klatka szósta.
Cichy i ultraszybki podbieg nasterydowanej ochrony, przewrócenie na ziemię, permanentne wyłączenie obrazu.
Klatka siódma.
Brak wizji, głuchy odgłos kopnięcia.
Komentarz odautorski. Wydaje mi się, że tak naprawdę jestem bardzo bogatym, młodym Rosjaninem. Synem jakiegoś naftowego lorda z Syberii. Że po prostu zamówiłem sobie, w prezencie na urodziny, bardzo ekstrawagancką formę rozrywki. Zapłaciłem jakiejś nielegalnej firmie dziesiątki milionów rubli, żeby mnie uśpiono, wyprano mi umysł, zrzucono do Polski, wsadzono w kostium młodego absolwenta studiów, zaprogramowano podstawową pamięć długoterminową, a potem, jak w grze video, spuszczano na mnie torpedy coraz
dziwniejszych sytuacji.
Where is my mind.
Zamieniam się w kamerę, bo próba ogarnięcia tej sytuacji coraz bardziej mnie przerasta, z minuty na minutę, to tak, jakby do rzeczywistości ktoś zaczął wstrzykiwać silikon i hel, i zamieniłaby się w przygniatający cię balon.
Zawsze zastanawiałem się, jak muszą czuć się bohaterowie filmów akcji, jaki tak naprawdę mają odbiór rzeczywistości, o czym myślą, gdy na przykład eksploduje wieżowiec wynajęty przez terrorystyczną korporację, z którego wyskakują; eksploduje skradziony przez Czerwone Berety myśliwiec z głowicami atomowymi, z którego wyskakują; eksploduje wynajęta przez wroga kurwa-pułapka, z której zeskakują. O czym myślisz, gdy dzieje się nieprawdopodobne, gdy masz nieodparte, przytłaczające wrażenie, że ktoś cię pisze.
Where is my mind.
- Ja wiem, że pan wie, że ja wiem, o kim mówimy - podnoszę się z ziemi, trzymając ręce w górze. Staram się być bez ruchu. Facet drży. Ja też.
- No więc, kurwa, gdzie ona jest? Dawaj ją tutaj, zabieramy ją do rodziców, dostaniecie najwyżej lekki oklep a potem spierdalajcie i nic się wam nie stanie. Obiecuję - mówi karłowaty zastępca - ziemniak.
- Ale nakurwia - słyszę komentarz z offu - ty, on się chyba zesrał.
To o Wiktorze.
- Ale kim pan w ogóle jest? - pytam, Boże, niech on się chociaż przedstawi, wolę się już czuć po prostu aresztowany, niż jak ofiara jakichś nieznanych sił, niech to będzie tania sensacja, ale nie martyrologia, nie jakiś paranoiczno-kafkowski serial, Ścigany przez Stasi.
- Czy to kurwa ważne?
Pozycja obronna. To przecież czyste łamanie praw człowieka. Walcz o swoje nawet w obliczu śmierci.
Zaraz też się chyba zleję. Cholera, przecież z ekranowych twardzieli tylko Mickey Rourke ma prawo się oszczać. I to z przedawkowania alkoholu, a nie ze strachu.
- To ważne, bo pan nas napadł, i chciałbym wiedzieć, o co tak naprawdę chodzi, jeśli to aresztowanie, niech pan chociaż przedstawi mi zarzuty.
Dobrze, że wylałem się przed chwilą.
- Zarzuty są takie, że uprowadziłeś nieletnią, wbrew woli opiekuna, ty luju, zabrałeś ją na jakiś festiwal, w międzyczasie dopuściliście się kradzieży i rozboju, najprawdopodobniej, jak na ciebie patrzę, faszerowałeś ją narkotykami i molestowałeś, więc, najogólniej, masz przejebane, ale potraktuję cię łagodnie, łajzo, jeśli powiesz mi, teraz, na spokojnie. Kto,
wbrew woli osoby powołanej do opieki lub nadzoru, uprowadza lub zatrzymuje małoletniego poniżej lat 15 albo osobę nieporadną ze względu na jej stan psychiczny lub fizyczny, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3. Więc, proszę cię, kurwa, na spokojnie.
- Wiem.
- Co wiesz?
- Wiem. Znam ten paragraf.
- Nie pogarszaj sytuacji. Gdzie ona jest?
- NIE WIEM - odpowiadam, tak samo jak on, przez zaciśnięte zęby.
- Do samochodu z tymi kutafonami - rzuca w kierunku swojej obstawy kartofel i kieruje się w kierunku samochodu. Dopiero teraz zaczynam się rozglądać. Wpatrzone jest w nas jakieś kilkadziesiąt oczu - zbaraniali pracownicy stacji benzynowej, dla których największą atrakcją byli do tej pory podkradający czerstwe kanapki narkomani; rodziny w dużych, bezpiecznych kombi, które zatrzymały się na uzupełnienie braków paliwa oraz poziomu cukru i kofeiny w organizmie; pozbawieni snu od trzech dób tirowcy którzy mają takie samo poczucie halucynacji, jak ja. Wszyscy patrzą na zaistniałą sytuację, jakby oglądali specjalną wersję 997 dla Imaxu. Niektórzy robią zdjęcia aparatami cyfrowymi. Jakiś chłopczyk podchodzi do kartofla i prosi go o autograf.
Where is my mind.
I w tym momencie dwie silne łapy o mocy przerobowej kolejowych silników, chwytają mnie pod pachy i ciągną w kierunku jednego z samochodów.
- Gdzie ona jest?
Nie ma jej w namiocie. Jest tylko Wiktor. Czerwony, spuchnięty przeciekający, nieprzytomny Ale jej nie ma. Nie ma nawet zapachu, który wczoraj znaczył moją ostateczną klęskę. Rozpoznanie sytuacji. Wyścig Formuły 1 w wykonaniu myśli kończy się karambolem. Mogłem za nią przecież iść, złapać ją za rękę, gdy szła po tę gotowaną marchew, za którą trzeba zrobić sobie kropkę pomiędzy oczyma, złapać ją, i powiedzieć:
- Nie nie, to nie tak. Słuchaj, ucieknijmy stąd, znajdźmy jakiś motel, cudze mieszkanie, zróbmy włamanie do jakiejś starej baby i uśpijmy ją chloroformem, żeby mieć się gdzie kochać, puścimy jej na full Radio Maryja, będziemy się rozbierać, a w podłogę, od dołu, będą bić barytony różańców.
Nie, nie, koniec, stop, uspokój się.
- Gdzie ona jest?
Zgubiłem ją po raz trzeci. Nie mogę stracić jej po raz trzeci. Nie słyszę jej oddechu.
Nie słyszę nic, tylko wymioty, szczęk demontowanych namiotów, rozgniatanie aluminium - ścieżka dźwiękowa do krajobrazu po bitwie.
Może jest na zewnątrz. Może zasnęła pod namiotem. Wyczołguję się na zewnątrz, prosto na rozstrzelanie przez słońce; naboje promieni trafiają prosto w ropę pod powiekami. Boli, odzyskuję wzrok, rozglądam się; obchodzę namiot wokoło, ale nigdzie jej nie ma. Nie ma sensu zaduszać paniki, która rozlewa mi się po flakach, jakby w brzuchu pękła mi torebka foliowa z kwasem solnym.
Nie mogę zgubić jej po raz trzeci. Nie mogę zgubić jej w ogóle, tylko że - sam skazałem się na gubienie jej. Bo gram w taką grę. Nazywa się - „Dogoń robota". Wskakujesz na kolejne platformy i omijasz pułapki. Wciskasz dźwignie na ścianach, odskakujesz na bok, na dół spada kilotona kolców i drutu, ale odblokowuje ci wejście, a ty idziesz dalej. W momencie, gdy padasz z wyczerpania, gdy pękają ci oczy a z uszu chlusta krew, algorytm zalewa ci oczy masą piegów, piegi tańczą na kremowej skórze, a ty chcąc nie chcąc - wstajesz i idziesz dalej.
Wracam do namiotu. Najpierw dokładnie powie mi, co się z nią stało, a potem go uduszę, wbiję mu kciuki w szyję i sprawię, że przed śmiercią z nosa pocieknie mu mózg.
Zabiję go.
Siadam na nim okrakiem, łapię go za ubrania i wrzeszczę mu w twarz: - Gdzie ona jest???
Rozbudza się niczym osiemdziesięcioletnia babcia na dźwięk wybitej szyby. Trafiam na jego lobotomiczne, czerwone spojrzenie i chce mi się płakać. Boże, on nie odpowie mi nawet na pytanie o swoje własne imię. Jest jak facet, który budzi się w środku lasu z zupełną amnezją, godzinę wcześniej wyrzucony z pośpiesznego.
Słyszę skrzek megafonu: - Proszę opuścić pole namiotowe do godziny czternastej.
- Gdzie ona jest, idioto? - ostatni raz chyba powiedziałem coś tak głośno wychodząc z matki.
- Kto? Nie ma jej? - podnosi się, wyobrażam sobie jego ból głowy, wyobrażam sobie nacisk, jaki odczuwa jego mózg pod wpływem ścian czaszki, wyobrażam sobie roztopiony asfalt, który ma zamiast języka i mam nadzieję, że do tego dojdzie jeszcze zaraz złamany kręgosłup. Zabiję go, jak matkę kocham.
- Gdzie - jest - Kaśka - pytam, i wydaje mi się, że moje żyły na skroniach muszą być z kevlaru, skoro jeszcze nie wybuchły.
- O kurwa - mówi, łapiąc się za dreda, jednak to nie jest odruch nastrajania rzeczywistości; to łapanie się ostatniej brzytwy ratunku. Po raz pierwszy w życiu słyszę, aby
przeklął, i ta sekunda mojego zdziwienia ratuje go przed niechybną śmiercią.
- Powiedz mi, Wiktor, gdzie jest Kaśka, albo umrzesz, przyrzekam, pozbawię cię życia, uduszę cię śpiworem, zwiążę linkami do śledzi i podpalę namiot - mówię szybko, na wydechu. - Namiot pali się 15 sekund, to jest na każdej ulotce informacyjnej, ten płonący windstopper przylepi ci się do skóry i będziesz się piekł, kurwo, jak grillowana ryba.
Jaki Windstopper, myślę, to jakiś celofan, zbrojona cerata, głośniejszy śmiech może przebić ją na wylot. Ale niech wie, skurwysyn, że może umrzeć w męczarniach.
- Nie, nie wiem - mówi. Wygarnia się z kupy śpiworów i wychodzi przed namiot. Czekam chwilę, aż słońce zafunduje mu tak jak mi, błyskawiczną śmierć i zaraz po chwili zmartwychwstanie instant, i podaję mu butelkę ciepłej, wygazowanej mineralnej.
Wychodzę przed namiot. Nie muszę starać się, żeby przybrać pozę, która wymaga odpowiedzi. Otoczenie się dekonstruuje - jakby po dwóch dniach ktoś doszedł do wniosku, że kręcony tu film był jednak kolosalną klapą, zupełnym utopieniem funduszy. Służby porządkowe popędzają statystów, aby sprasowali swoje namioty i grzecznie oddalili się w kierunku dworca. Stoją nad nimi, opierając dłonie na plastikowych szczekaczkach, jakby mówili:
- OK, trzydniowe uwolnienie hormonalnej nadwyżki zakończone. Symulacja walki z systemem zakończona. Teraz wracać do domu, wpierdalać zupy mleczne i być dobrymi uczniami i grzecznymi obywatelami.
Bo nawet ludzie, którzy sprawiają wrażenie, jakby nie wytrzeźwieli i nie wzięli prysznica od Jarocina 84, wydają się być tu w jakiś sposób zesłani.
Tupię nogami. Szczypię się. Próbuję oprzeć się o coś, ale trafiam na powietrze. Gonię jakiś odbłysk, refleks, zajączka puszczanego kawałkiem brudnego szkła. W zatłoczonym wagonie metra zobaczyłem swojego klona, i teraz przedzieram się, wybijam zęby starym babom, wrzucam kopy na mordę wydzwaniającym prepaidy rodziców ośmiolatkom aby tylko go dorwać, ten pościg trwa bez końca, po nieskończonej ilości wagonów. Zasapany biegam w kółko za duchem, aż do rozjebania tchawicy; zdychający z pragnienia, na pustyni, czołgam się za majaczącym na wydmie automatem z zamrożoną fantą. Chcę ją pocałować, i trafiam w powietrze. Chcę coś do niej powiedzieć, ale gadam do siebie. Wpadłem w jakąś czasową pętlę. Bez przerwy będę ją znajdował i gubił, w setkach jeszcze dziwniejszych sytuacji niż jakieś wakacyjne, źle wywołane klisze z magazynu dla czternastolatek. Za trzy miesiące znajdziemy się na przykład na Antarktydzie, a ona zniknie wpadając do jakiejś kry. Wpadając do środka, przepłynę na drugą stronę świata i będę szukał jej w Chinach. Wszystko się może zdarzyć. Wszystko jest dozwolone. Tysiąc i jeden ucieczek.
Zaraz, spokojnie, ona zaraz przyjdzie, ona tylko poszła się wysikać.
Tutaj nie ma game over. Ile dzisiaj uzbierałeś złotych monet?
Koniec tego pieprzenia, gdzie ona jest, muszę ją znaleźć - uczucie bycia przegranym dupkiem wraca falą wybuchu atomowego. Powoli staję się już na nie obojętny.
Ostatni raz to wszystko - i wybuch, i obojętność, i zgubienie kogoś zdarzyło się rok temu. Tylko że wtedy czułem się zupełnie inaczej. Wtedy czułem się - jakby to ładnie ująć w słowa - pogodzony. Tak, pogodzony. Była trzynasta. Po komputerze śmigał jakiś bzdurny wygaszacz ekranu, Bin Laden pchający w dupę Busha, oboje bardzo zdziwieni, że ktoś złapał ich na tej sytuacji. Wielka misko-popielniczka szeptała wierszyki o raku płuc. Moja matka w pokoju obok próbowała przetłumaczyć z tabletek na szept swój sen. Nie wychodziły jej ani szept, ani tłumaczenie. Na komórce nie było żadnych nieodebranych połączeń, esemesów - był tylko napis - nikt cię nie kocha. Była trzynasta. O czwartej nad ranem Moja Była Kobieta zakładała stanik, poprawiała włosy i klikała w telefon, próbując zamówić taksówkę. To, że miała w swojej nokii zepsuty klawisz z zieloną słuchawką, tylko przydawało tej sytuacji śmiesznego, serialowego sznytu.
- Rozumiesz, Dawid?
Jasne, że rozumiem. Jestem pogodzony.
Trzy godziny temu bardzo ładnie mi wytłumaczyła, powolnymi, wielokrotnie złożonymi zdaniami, że krzywdzimy się nawzajem, że tkwi między nami jakiś podstawowy konflikt, że z jednej strony tak, ja potrzebuję opieki, i ona jest w stanie mi ją dać; z drugiej strony ją to frustruje, bo ona sama jest jednym wielkim zgrzytem, że tak samo jak ja płyną przez nią kaskady paranoi. Że też wchodząc do sklepu, szuka mikroczipów na jogurtach. Że bez przerwy ogląda się przez ramię. Że stara się chodzić po parzystych płytkach chodnikowych. Że tak naprawdę zacząłem jej doskwierać, ale to nie jest moja wina, broń Boże, żebym tak tylko sobie nie pomyślał - po prostu ona zacznie mnie ranić, bardzo, dużo bardziej niż teraz.
A ja na to nie zasługuję.
Ja potrzebuję kogoś, kto się dla mnie poświęci.
Kogoś, kto naprawdę będzie miał siłę i ochotę, żeby wziąć mnie za pysk, nakarmić mnie, cicho, bez pasji, bezgłośnie; bezproblemowo, bez szumów i bez sprzężeń dla mnie żyć.
Może ona byłaby ze mną szczęśliwa. Może kiedyś. Ale chyba nie warto tego sprawdzać moim kosztem.
Kiwałem głową i doskonałe rozumiałem, chciałem wtedy wyglądać idealnie jak
doskonałe rozumienie; chciałem jeszcze puścić z kącika ust trochę śliny, żeby być bardziej wiarygodnym.
Po paru minutach udało jej się trafić w guzik na telefonie. Sprawny scenarzysta seriali uznałby to za Omen Magicznej Miłości i zostawił ją w moim mieszkaniu i w moim życiu aż do wspólnej demencji starczej. Ja wiedziałem, że prędzej czy później ona i tak dodzwoni się na tę taksówkę, i po prostu czekałem, wiedziałem, że gdy wkurwienie osiągnie stan gorączkowy, to po prostu przełoży kartę i zadzwoni z mojego telefonu. Mniej sprawny ale uparty scenarzysta mógłby mi jeszcze zafundować niezdjętego simlocka. Akurat wtedy, gdy sobie o tym pomyślałem, ona recytowała cicho i grzecznie mój adres.
Wyszła. Przedtem dla pewności, stojąc już w butach, w kurtce i w szaliku, w butach na obcasie, w których miała metr osiemdziesiąt wzrostu - prawdziwa kobieta, przesadzona, stunningowana, z ufarbowanymi włosami na czarno - spojrzała na mnie, uśmiechnęła się i dla pewności spytała, czy rozumiem.
Oczywiście, że rozumiałem.
To był poprzedni raz, kiedy kogoś zgubiłem, ale właśnie, wtedy wszystko było naturalne, wszystko rozumiałem, wszystkie przedmioty były na swoim miejscu, wiedziałem, że gdziekolwiek nie pójdę, nie zajrzę, jakiej klapy nie podniosę, jej i tak nie będzie; właśnie puścili ostatni odcinek. Wszystko było na miejscu, rozegrane i ustalone, więc wtedy, po prostu, na spokojnie - nie zostało już nic więcej, jak tylko uścisnąć sobie samemu rękę - na powitanie w krainie walenia konia.
To było wtedy. Teraz mamy zupełnie inny film. Nieklasyfikowalny gatunkowo. Teledysk do puszczonych naraz Wagnera i dwukrotnie przyśpieszonego Coldplay. Emoharlekin. W pogoni za Amy. Jeśli mam uścisnąć sobie samemu rękę, to tylko po to, aby poczuć, że ją kurwa mam.
- Co się stało wczoraj, Wiktor, możesz mi spokojnie powiedzieć?
Jakbym sam był teraz mnichem zen.
- Ona długo nie wracała od tych Krisznowców - powiedział Wiktor. - Więc Grucha powiedział, że pójdzie jej poszukać, a ja byłem już strasznie pijany, i zasnąłem.
- I co potem? - pytam, czując, jak destyluje się we mnie wściekłość - zaraz na czubku głowy pojawi się lepka, mała, czarna kropla zła, a potem go zabiję.
- Teraz jest potem - odpowiada Wiktor; cholera, nie mogę go w jakikolwiek sposób ukarać - spuszcza wzrok w dół jak piątkowy uczniak złapany na wypisywaniu w szkolnej toalecie haseł, oskarżających dyrektorkę szkoły o prostytucję i brak higieny osobistej.
Wzdycham. Próbuję się uspokoić. Może jest gdzieś w okolicy Może po prostu poszła się wysikać. Ochłoń. Bez paniki. Tylko nie panikuj. Może poszła wziąć prysznic. Może przyjdzie zaraz, niosąc w torbie cztery porcje ryżu z curry i surową marchew, uśmiechając się do nas na powitanie. Tylko nie panikuj.
Krótkie olśnienie. Jakby w mózgu uruchomił ci się jakiś hint, zadziałał program pomocy. Kucam i zaglądam z powrotem do namiotu. I widzę. Nie ma jej plecaka. Nie ma jej namiotu. Nie ma torby z Nintendo. Nie ma kurtki. Nie ma butów. Nie ma różowej bransoletki.
Chowam głowę w dłoniach.
W małej kieszonce z boku namiotu tkwi kartka. Wyciągam ją. Niezgrabny, chaotyczny charakter pisma. Napis namazany kawałkiem rysunkowego węgla. Brawo, Sherlocku. Brawo, impotencie. Brawo, idioto. Teraz już wszystko jest jasne. Wszystko, co miałeś do stracenia, wypadło ci z kieszeni, gdy leżałeś pijany na trawie, było w torbie, którą zostawiłeś w knajpie, zostawiłeś to w taksówce w jakimś mieście na drugim końcu Polski.
Straciłeś wszystko.
Na kartce jest napisane:
Było miło. Nie martwcie się o mnie. Kaśka.
Było miło. Momentami naprawdę było miło. Siadam, ponieważ przypływ tych wspomnień, jakby dowodów rzeczowych w sprawie, że rzeczywiście było miło, zalał i zamoczył mi błędnik.
Było miło.
Jakby zza grubej, plastikowej szyby słyszę samego siebie, pytającego Pana Wiktora:
- Czy masz jakikolwiek numer telefonu do tego Gruchy? On ją w takim razie widział ostatni, Wiktor. Czy masz do niego jakikolwiek numer telefonu?
I po chwili słyszę równie wytłumioną odpowiedź:
- Ja nie mam telefonu komórkowego. Nigdy nie miałem. Można od tego dostać raka mózgu.
Ja też nie mam. Zgubiłem. Jej jest na sto procent wyłączony. Można od tego dostać raka mózgu.
Głuche echo, które obija mi się po głowie - zabić, dorwać, zaszczuć, splugawić, kogokolwiek, cokolwiek, chyba siebie, frajerze.
- Skurwysyny kacapy znów! Są wszędzie! Widzisz, tam?! Widzisz? O!
Samochód jedzie bardzo szybko, jednak dziwnie ufam w umiejętności kartofla jako kierowcy. Sytuacja stała się dużo bardziej komfortowa. Nikt nie skuł mnie kajdankami, nikt
nie wystosował w stosunku do mnie jakiejkolwiek przemocy, co więcej, poczęstowano mnie papierosem. To wyjątkowo humanitarne aresztowanie.
Przez chwilę próbowałem wszystko w sobie pozamiatać, posegregować recepcję, powkładać wspomnienia do odpowiednich półek; jednak gówno - w tym momencie potrzebuję na to jakichś dwóch tygodni terapii ciszą i warcabami.
Po tym co się stało, mogę się już tylko zestarzeć. To była nieudana próba zastrzyku z mentalnego botoksu. Wygładź zmarszczki na korze mózgowej, ogłup się, upij się płynną adrenaliną - ale nic naprawdę nic nie pomoże, biedaku, pogódź się z tym, nie będziesz miał już z powrotem siedemnastu lat. Jesteś stary i smutny. Ćwierćmądry Jesteś jak żarówka na pół godziny przed przepaleniem. Zostały ci już tylko serwisy internetowe dla samotnych - dzięki Bogu, jesteś za bardzo cyniczny, żeby wierzyć rebusom reklam; dwa miliony samotnych, i zamiast ostatniego zdania „zajebistych dup" brązowo-mokra rzeźba w kostiumie kąpielowym. Nie, nie, to dwa miliony samotnych pań Elżbiet, które przytulą cię do oklapłej piersi i będą zdrapywać lakier do paznokci o twoją coraz bardziej widoczną czaszkę. Albo dwa miliony samotnych, kwadratowych feministek - sekretarek. Wyluzuj. Ojciec podżyruje ci ten kredyt.
- Widzisz?! Ja widzę! Znów! Czają się na mnie. Znów chcą mnie porwać, skurwysyny, ale nie będzie łatwo. Tym razem jestem gotowy. Rozmawiałem już o tym z ministrem sprawiedliwości, ostatnio, w hotelu. Jesteśmy gotowi na wojnę. Dostanę was, wy pierdolce!
Prowadzący samochód mężczyzna, który nas uprowadził, nazywa się Krzysztof Czop. Jest wysoko opłacanym prywatnym detektywem. Został wynajęty przez panią Sądecką, matkę Katarzyny Sądeckiej, nieletniej, aby ustalić miejsce pobytu córki oraz dostarczyć ją z powrotem do rodziny Czop miał swój program telewizyjny, który jednak po jednym sezonie został zdjęty z anteny z powodu nieporozumienia z władzami telewizji.
Czop nie chciał się zgodzić na zmianę nazwy programu. Według niego, Czop show brzmiało naprawdę dobrze.
Z tego, co zdążyłem do tej pory zauważyć, to pierwszej wody paranoik i choleryk; ostatnia rzecz, jaką powinien się zajmować, to ratowanie ludzi.
Jednak atmosfera zdecydowanie się rozluźniła, od momentu, gdy wspólnie doszliśmy do wniosku, że łączy nas jedno - nie mamy pojęcia, gdzie jest Kaśka, i NIE potrafię udzielić mu jakichkolwiek informacji na ten temat. Zastanawiam się z kim uciekła. Bo chyba nie z tą bandą smutnych dredziarzy kieszonkowych artystów - jest mądrą dziewczynką, wie, że w życiu należy stawiać na jakość. Bo tu miała nas tylko dwójkę, ale za to skoncentrowany cały ich potencjał, plus dużo więcej - neuroz, głupoty nieprzystosowania społecznego i emo-
konfliktów na poziomie pytania obcej osoby o godzinę. Czego chcieć więcej?
Więc z kim tak naprawdę jest? Może z podobnym sobie wątłym piętnastolatkiem, który gdzieś się też zgubił na tym festiwalu, uprowadzony przez dwudziestosześcioletnią, bezrobotną neurotyczkę-nimfomankę, która w ostatecznym momencie przestraszyła się, że złamie mu fiuta? Idealni, bladzi chłopiec i dziewczynka, cyfrowi Kaj i Gerda, którzy będą uprawiać seks, jedynie stykając się opuszkami palców? Rozmawiać pokazując sobie kartridże?
Ale zaraz, zaraz.
Ten koleś, Grucha, był ostatnią osobą, która ją widziała. I trzeba się z nim skontaktować. W jakikolwiek sposób. Nie wierzę, że gdziekolwiek z nim uciekła, bo po prostu wierzę w jej dobry gust. Zaraz, jaki dobry gust. Przecież ona używa blackmetalowych koszulek jako sukienek.
Nie, nie, nie, to nie mógł być ten idiota, to mogła być tylko jakaś grupa jego sekciarskich koleżanek, ona lubi towarzystwo starszych, doświadczonych od niej kobiet. Wysysa od nich wszystko jak pasożytnicza pompa, uczy się wszystkiego, z racji, że jest sztuczna, na japońskich obwodach, robi to dziesięć razy szybciej niż normalne dzieci. A one, te sekciarskie koleżanki, niedogolone nałożnice podobnych mi łachmytów z ASP, nauczą ją nawlekania koralików, deszyfrowania Biblii pod kątem tego, że Bóg była kobietą i tego, że depilacja i puder do twarzy są rakotwórcze. Przepraszam, czasami każdemu się wydaje, że wszyscy ludzie to jakieś wybrakowane urządzenia. Ten moment w zależności od sytuacji nazywa się oświeceniem lub załamaniem nerwowym. Mi się wydaje, że surfuję na razie na płaskiej fali konstansu, ale w sumie, jak do tej pory chyba wszystko mi się tylko wydawało.
A tak naprawdę, to już się z nią pożegnałem. Poczułem, jak w mojej własnej głowie wsiada do jakiegoś telepatycznego Intercity i odjeżdża do głowy kogoś innego, w zupełnie innej części świata. Pożegnałem się z nią na chłodno, połykając łzy i skruszone na pył od zaciskania zęby, machając jej na pożegnanie odklejoną od piwa etykietą.
To była scena tak piękna, jak mama machająca wsiadającemu do szkolnego autobusu Korkiemu. A ona odłączyła wtyczkę swojego Nintendo, z utworu za moim uchem, i nagle poczułem się bardzo pusty Nie złapię jej już trzeci raz. Nie znajdę jej. To nie pętla. To był pewien test, który przegrałem. Jakaś próba sił. Spokojnie, kowboju. Zdarza się. Nawet najwięksi, sam na sam z bramkarzem, pierdolą sprawę i trafiają w słupek. Albo inaczej - po prostu, ktoś musi być frajerem, żeby gdzieś tam git mógł być ktoś. Globalna karma, czyli sprawiedliwość bez satysfakcji. Dla ciebie, frajerze. Nie martwię się o nią, nic się jej nie
stanie - z takim sprytem? Instynktem samozachowawczym? Podczas tych kilku dni okazała się bestią, McGyverem mogącym nakopać w dupę zarówno bohaterom Podróży za jeden uśmiech, jak i Krwawego sportu. Da sobie radę. W tym momencie pewnie okradła już dwie stacje benzynowe, swoich teraźniejszych dobrodziejów albo włamała się w nocy do hipermarketu i uśpiła ochroniarzy, aby móc w końcu podłączyć Gamecube’a do jakiejś stucalowej plazmy. Nie martwię się o ciebie, kochanie. Niech cię szukają gdziekolwiek. Nie znajdą cię. Po co ci oni.
Lej na nich. Zostaw ich w spokoju i niech oni cię zostawią. Skoro ja nie mogłem cię zatrzymać, to jak im się to uda? I czuję się, jakbym szczał czymś przesłodzonym, jakbym pisał harlekina esemesami, jakbym staczał się w jakiś obszar konfesji zarezerwowany tylko dla telewizji w Ameryce Południowej, ale mała, pamiętaj, zawsze będę cię kochał. Nawet jeśli się okaże, że nie istniałaś, ale zaraz, to niemożliwe, bo istniałaś, istniejesz we mnie. Czy ktoś ma chusteczkę? Z chloroformem?
- Nie wiem, gdzie ona jest - powiedziałem Czopowi. - Ale jest jeszcze jedna osoba, która widziała ją ostatnia. Trzeba to tylko wydusić od mojego kolegi. On wie, jak się z nią skontaktować. To znaczy, gdzie ta osoba może mniej więcej być. Ja nie wiem nic. Ja już nie mam siły jej szukać, to bez sensu, ona nie istnieje.
- Coś mówiłeś?
- Nic, nic nie mówiłem - połykam myśli.
Twój kolega siedzi w drugim samochodzie, i nie mam pojęcia, co tam robi, ale chyba obsrywa i obślinia służbową tapicerkę - odparł Czop.
- A jak pan w ogóle nas znalazł?
- Chłopcze, ja szukałem porwanych biznesmenów w Bieszczadach i córek potentantów energetycznych w Moskwie. To nie jest problem domyśleć się, gdzie taki hipis jak ty może zabrać młodą dziewczynę. Miałem tutaj z pięciu informatorów na tym festiwalu.
Ale tutaj było jakieś sto tysięcy ludzi.
- Wasze zdjęcia były w sklepach spożywczych i na komendach. Słuchaj, ja jestem profesjonalistą, rozumiesz, a to było tak proste, że aż mi było momentami wstyd. Poza tym mama twojej koleżanki to kobieta biznesu, rozumisz, ona ma znajomości, ma firmę, która łowi śledzie na ruskim Bałtyku i sprzedaje w Europie. Była Kobietą Roku magazynu „Twój Biznes 2005". Stać ją na mnie. I na intensywny aparat ścigania.
To był zły pomysł jechać na ten festiwal, wiedziałem to od początku, wiedziałem to w momencie, gdy ci ludzie, ten samochodowy samobójca i jego pół-autystyczna siostra zaczęli
utrzymywać, że gdzieś nas już widzieli.
Na skserowanych kartkach pod ladą stacji benzynowej.
- A skąd było moje zdjęcie?
- Hmmmm.... ten syn, starszy brat, dał jakieś. Miał na cyfrówce. Od razu było wiadomo, że to chodzi o ciebie. To on powiedział, że chodzi o ciebie. Był w sumie pewien. Podobno nieźle przyświrowałeś na jej punkcie, gdy byliście na jakimś domku.
Jedyne zdjęcie mojej osoby, jakie może mieć Michał, mogło być zrobione w momencie jakieś nieprzytomnej, totalnej kompromitacji. Nikt co prawda nie pomalował mnie na zaćmie w swastyki i nie zgolił mi brwi, ale kaliber upodlenia mógł być podobny. W każdym razie, nie wiem, skąd on mógł mieć zdjęcie, na którym widać moją twarz.
- Po co ją uprowadziłeś? - pyta Czop, bębniąc palcami o kierownicę, radio atakuje mnie trzeszczącym remiksem Budki Suflera. W tym momencie ta sytuacja zaczęła bardziej przypominać kolejny autostop. Nawet nie spytałem go, gdzie tak naprawdę jedziemy.
- Ja jej nie uprowadziłem - powiedziałem, starając się wcelować czerwonym malborasem w mikroskopijną popielniczkę. - Ona sama chciała pojechać.
- To nieletnia. A ta jej matka jest nieźle pierdolnięta, chociaż tego mogłeś nie wiedzieć.
- Wiem. Wiem, że to nieletnia. Po prostu się w niej zakochałem. Musiałem to zrobić. Pojechałaby do Paryża, i nigdy więcej bym jej nie zobaczył. Niech pan zrozumie, ja po prostu się zakochałem.
Udało mi się trafić w popielniczkę.
- I wiem, że to kretyńsko brzmi. Nie chciałem jej skrzywdzić. Zabiłbym każdego, kto by tylko o tym pomyślał.
Szukam słów, aby ten hiper-kowboj ze spirytusem zamiast krwi i betonem zamiast mięśni, zauważył we mnie przez chwilę mózg, fiuta, lub jedno i drugie.
- Co? Nie słyszałem - krzyczy Czop, pojedynkując się z Cugowskim na emisję głosu.
- Nic, nic nie mówiłem.
- Takiej historii jeszcze nie miałem - mówi po chwili, tonem, który wskazał na to, że ogarnia go jakaś niejasna fala wzruszenia. - W sumie, to bardzo ładna rzecz. To znaczy, miałem coś podobnego. Kobieta zajebała facetowi wszystkie jego oszczędności, rozumiesz, i spieprzyła z jego synem z poprzedniego małżeństwa. Nie wiadomo gdzie. Problem w tym, że ten chłopak był jakimś, rozumiesz, laureatem Konkursu Chopinowskiego, czy coś w tym stylu. Rozumiesz? Osiemnaście lat, a chłopaczek na żadną dyskotekę nie pójdzie, z kumplami nic, siedzi tylko, ojciec nad nim stoi z batem a on musi napierdalać na tym klawikordzie. No,
a ta mu pokazała pieroga i on po prostu zwariował. Rozumiesz. Niezły był z niej kapsztyl, swoją drogą, morda dosłownie jak dupa po biegunce, ale jak już tam się wpieprzyliśmy do tego hotelu, to wyglądało na to, że się kochają. I trochę szkoda mi się zrobiło. Ale przykro mi, ja tu spełniam swoje obowiązki. O, znowu są! Skurwysyny!
- Kto?
- Ile ty masz w sumie lat?
- Dwadzieścia pięć.
- Czyś ty ochujał? - Czop po raz pierwszy odwraca się w moim kierunku. - Ja w twoim wieku byłem już dwukrotnie rozwiedziony. Rozumiesz. I z piętnastoletnią cipcią? Gdzie ty masz łeb? A co ty w ogóle robisz?
- Studiuję prawo. Jeszcze rok - odpowiadam.
- Dobrze jest je znać. Prawo, - w lusterku wychwyciłem jakieś mignięcie cinkciarskiego uśmiechu, takiego, który może należeć i do gliniarza, i do ściganego złodzieja. - I co dalej?
- Nie wiem. Nie mam szans na aplikację.
- Mój kuzyn otworzył, rozumisz, w internecie stronę, że udziela porad prawnych. Robi niezły pieniądz. Zastanów się nad tym. Nie wariuj, nie odpierdalaj, stary już chłop jesteś, zastanów się.
Chyba sam się nad tym zastanowił przez chwilę, bo zamilkł; wydawało mi się, że rzeczywiście wchodzi w relacjach ze mną w jakąś rolę starszego drużynowego. Było mu mnie szkoda, zresztą, ciężko nie było odczuwać litości w moim kierunku. Wbiłem się głębiej w tapicerkę, i zacząłem sobie wyobrażać, że tak naprawdę nie jestem człowiekiem, daleko mi do jakiegokolwiek realnego bytu, jestem jakimś destylatem z najbardziej tandetnych teledysków o miłości, reklam Coca-Coli, sztucznie wzbudzonych przez kawałki Smashing Pumpkins potrzeb. Jakimś Werterem z MTV. A raczej z „Brumu". Powinienem mieć plecak wymazany tekstami Edyty Bartosiewicz. Jestem bardziej kiepski niż licealne kółko poetyckie. A ten koleś widzi to na wylot. Przenika przeze mnie jak USG. Gdyby miał takiego syna jak ja, codziennie by się upijał, i przypalałby mu ręce papierosami, nie widząc już żadnych innych sposobów na męską inicjację.
Where is my mind.
Gdzie jest mój mózg? A w sumie, gdzie jest coś, co byłoby poza nim? Wszystko jest w środku. Horyzont zdarzeń to linia czaszki. Kiedyś dojedziesz do granicy swojej głowy, a tam będzie wielki wodospad, drużyna koszykarska morskich Lewiatanów i podtrzymujący cały
ten burdel na swojej skorupie dementywny żółw.
- A była chociaż trawa na boisku?
Potrwało chwilę, zanim zrozumiałem pytanie.
- Nie zdążyłem sprawdzić.
- To dobrze. Dobrze, bo bym cię odjebał za molestowanie nieletniej. Rozumiesz. Ale kurwa, z drugiej strony, nieprawdopodobny z ciebie frajer. Ja pierdolę! Pierdolce! Kacapy! Już niedługo! Już niedługo! - wrzeszczy w lusterko boczne, żyły na szyi pulsują mu na granicy wybuchu.
- Jakie kacapy? - pytam, przerażony. Czy ściga nas ekipa z konkurencyjnego programu, a może jakaś rumuńska mafia, której szefa Czop odstrzelił trzy lata temu gdzieś w Chorwacji? A może legion skorumpowanych policjantów na usługach służb specjalnych i Mosadu?
- Ruscy! Ruskie UFO! - wrzeszczy z taką manią, z takim przekonaniem, że chyba nagle zaczynam rozumieć całą zasadę funkcjonowania świata. Całą sekretną historię, której nie opowie mi ani tajne archiwum, ani Z Archiwum, X, ani broszury z serii Poznaj żyda.
- UFO, które jest Ruskimi! Czaisz???? - wpada w amok. Ten człowiek coraz bardziej mnie fascynuje. Zdjęcie jego programu z telewizji to był kolosalny błąd strategiczny; to jak zrezygnować z transmisji meczy polskiej reprezentacji. Ten facet to jednoosobowa armia.
- Najpierw myślałem, że to UFO!! Ale to są Ruscy, uwierz mi. Pierdolone, czerwone dziwki. Są wszędzie, przelatują, patrolują cały obszar swoimi obiektami, porywają ludzi, wsadzają im sondy, wszędzie wpychają swoich agentów, Polska ma zatwardzenie, jej dupa jest zapchana przez rosyjskie ufo, nie może się wysrać, oczyścić, ale już niedługo. My już o tym wiemy. Są wszędzie, człowieku. Porywają wybrańców, holują ich na swoje statki kosmiczne, aby pokazać im prawdę o rzeczywistości, ale oni potem wracają jako szaleńcy, i od razu porywa ich i izoluje od społeczeństwa ABW. Mają swoje wtyki w kolorowych gazetach. Przyjrzyj się kolorowym gazetom, człowieku, wszędzie są o nich informacje! Ja znam ludzi władzy i mediów, słuchaj i oni tam, skurwysyny, są, są wszędzie. Potrafię ich rozpoznać. Wydają się, gdy popatrzysz im w oczy dłużej niż przez pięć sekund. Ich lewe oko zaczyna wtedy łzawić takim żółtym płynem. Ale już niedługo.
Wiesz, mnie też kiedyś porwali. Sprawili, żebym o tym zapomniał, ale do dzisiaj mi się to śni - rosyjska baza, środek Uralu, i oni, wkładają mi palce do głowy, bo myślą, że wiem coś ważnego, wiesz, rozumiesz, bo mam fotografie ze znanymi ludźmi, bywałem tu, bywałem tam, rozumiesz. Myślą, że ja wiem. Ja nic nie wiem. Myślą, że sterują wszystkim, że
wszędzie mają swoje wtyczki, ale nawet nie wiedzą, jak doskonale zorganizowana jest opozycja. Mamy szereg testów, żeby sprawdzić, czy nie jest się jednym z nich. Opracowali je najlepsi naukowcy. Plan jest opracowany, niedługo wojna, jakaś dupa nawet napisała o tym ostatnio książkę, wiesz?
Odwraca się do mnie, a gałki oczne wypycha mu z czaszki jakiś paranoiczny strach. Wsadza do ust szluga bez filtra, co jeszcze bardziej moduluje szept, którym do mnie mówi:
- Tylko nie mów o tym nikomu. Bo cię zabiję.
- A ja jestem rosyjskim ufo?
- Nie jesteś. Chociaż to sprytne pytanie. Takie właśnie w ich stylu, aby zmylić przeciwnika.
- Skąd pan wie?
- Po prostu nie jesteś.
Nie wiem, co mną kieruje, nie wiem, dlaczego to robię, ale nachylam się do jego ucha, tyle, ile mogę, zapięty pasami i mówię:
- Rozumiem pana.
Na chwilę zwalnia, aby odwrócić się, popatrzeć na mnie i kilka razy mlasnąć powiekami, tak dosadnie, że powinno to chyba wydać jakiś dźwięk. Nic nie mówi.
- Rozumiem pana - powtarzam, i sam rozumiem, dlaczego to mówię. - Pan coś goni. Chociaż nie wiem, czy pan do końca to załapie. To, o czym mówię. Co chcę panu, prawda, powiedzieć. Ale doskonale rozumiem, o czym pan mówi. Pan cały czas to goni. Chce coś schwytać. Jakąś ideę. To tak jak ja.
Biorę głęboki oddech. Powinienem być telewizyjnym psychoterapeutą albo odpisywać na listy do czytelniczek. Powinniśmy razem pracować w telewizji. To jest telewizja. Telewizja ma miejsce teraz. To co mówię, te frazesy, to ktoś włożył mi w usta, to mówi jakiś podstawiony aktor. Nawet czuję, jak pieprzy się postsynchron.
- Pan biegnie za czymś, skoncentrowany tylko na tym, i wie pan, że będzie już tak do końca życia, chociaż zazdroszczę panu, bo pan jest przekonany, pan wie, że obiekt pańskiej pogoni istnieje.
- Oczywiście, że istnieją. Też ich widzisz? - Czop stara się patrzeć na mnie i na drogę jednocześnie. - Też chcesz ich schwytać? Tych skurwysynów?
- Tak - powtarzam po dłuższej chwili. - Tak, chcę ich schwytać.
On nic już nie mówi, tylko dodaje gazu, czuję, dodatkowe wibracje, zapewnione przez wyrwy w asfalcie; i puszcza Budkę Suflera tak mocno, że wydaje mi się, że krew z pękniętej krtani Cugowskiego zaleje mi uszy.
- A gdzie my właściwie jedziemy? - w pewnym momencie zaczyna mnie to interesować; mam nadzieję, że nie jest to ani komenda policji, w podziemiach której będą wyduszać ze mnie zeznania wtykając mi płonące zapałki między palce u stóp; dobrze byłoby też, gdyby to nie było jakieś odludne wzgórze, na którym on będzie pokazywał mi wszechobecne dowody rusko-kosmicznej inwazji.
Z jednego powodu oddycham z ulgą - to nie ja jestem największym pojebem w tym wszystkim.
- Gdzie jedziemy? - powtarzam, bo mój kierowca cały czas panicznie rozgląda się po niebie, wypatrując moskiewskich satelit.
- Ktoś chce z tobą pogadać - odpowiada po chwili - a ja chcę zgarnąć chociaż połowę kasy, którą mi za to obiecano.
Hotelowa restauracja. Taka jak wtedy. Brakuje tylko moczących wędlinę w herbacie, obwieszonych złotem emerytek. Chociaż nie. Tu jest bardziej przydrożnie. Frytki z golonką, cola, zapach płynu do mycia naczyń, kupione na bazarze landszafty ze sprejowanej skóry, wahadłowe zegary, które jeszcze tydzień temu leżały na jednym leżaku z ładowarkami do komórek i święcącymi w ciemności Chrystusami. Prowadzi nas tutaj jak dwóch uczniów do dyrektorki. Jak na skazanie.
Siedzą w odległym kącie sali. Ta kobieta, która wygląda jak chodzący rak płuc, i ten koleś, ten podgrzany w tosterze, chory Włoch. I Michał, jest z nimi Michał, i jest kurewsko niedobrze, bo pali papierosa, a zawsze żalił się, że nie może sobie zajarać przy rodzicach.
Ona nie istnieje. Istniała tylko w mojej głowie. Czop ma rację, ci ludzie to ruskie UFO, i oni po prostu chcą wydrzeć sobie kawałek mnie. Zabrać, podrzeć, i spreparować. Zostałem obdarzony jakąś piękną wizją, a oni wymontują ją z mojej głowy, obrobią na stacjach graficznych, wypalą na płytach DVD i będą sprzedawać przez internet. Iluzję pięknej piętnastolatki, aniołka, powiększysz grono aniołków.
Albo ona rzeczywiście istniała. Ale tak, jak przypuszczałem, jest robotem. Prototypem, który spieprzył z fabryki. Miałem w rękach sprzęt warty miliardy dolarów. Gamecube Girl TM. Zintegrowanego robota o funkcjach rozrywkowych-domowych-macierzyńskich-seksualnych. Seksualna wersja ma wymontowane obwody odpowiadające za ból. Nie myśl o tym nie myśl o tym nie myśl o tym nie myśl. And you'll ask your self Where is my mind.
- Po co nas tu pan przyprowadził? - pytam go, drżąc jak uczniak. Patrzę na tę harpię, a ona patrzy na mnie, obserwuje, jak zbliżam się do ich stolika milimetrowymi krokami; wydaje mi się, że w połowie drogi strzeli w moim kierunku gadzim, rozdwojonym na końcu
językiem. Chyba że najpierw podbiegnie do mnie Michał i złamie mi szczękę. Ale nie, on chyba w duchu mnie popiera. On przecież nigdy nie lubił swojej siostry.
- Po to, że może coś się wam przypomni, gdzie może znajdować się Katarzyna, i razem ustalimy jakiś wspólny plan działania.
Jaki wspólny plan można ustalić z tymi ludźmi? Plan, do którego więzienia nas zamkną? W końcu dopycha nas do stolika i jego silne, garbowane łapy sadzają nas na krzesłach.
- Ty pojebie - zaczyna Michał, uderza w moją stronę, ta kumplowska bezpośredniość jest jak moment, gdy wracasz do domu po wywiadówce, na której zapowiedziano koniec twojej edukacyjnej kariery i już na wejściu dostajesz od ojca w pizdę.
- Wyrażaj się - strofuje go matka. Rzeczywiście wygląda jak rak płuc; z tej odległości widać jeszcze przerzuty.
- Co panowie sobie życzą? - pyta.
Nie wiem co do mnie mówi. Nie rozumiem jej. Coś wyłączyło mi słuch. Z ruchu ust wnioskuję, że mówi coś o tym, że zostanę skazany w pokazowym procesie za pedofilię.
- Co panowie sobie życzą? - powtarza.
- Piwo - mówi Wiktor.
A-ha, ona się pyta co sobie życzymy na ostatni posiłek. A niech tam.
- Filet z kurczaka z frytkami, colę i piwo - mówię na wydechu.
Powtarza moją prośbę do wbitej w przekrochmaloną koszulę kelnerki.
- Jak pan się domyśla, chciałabym wiedzieć, gdzie jest moja córka i dlaczego, bez żadnej konsultacji ze mną, bez żadnego pytania o pozwolenie, zabrał pan moją córkę na tą... tą - szuka słowa - wycieczkę.
Nie uprawiałem seksu z pani córką, Królowo Śledzi. Nawet jej nie dotknąłem. Ona chciała się pieprzyć, ale ja przewidziałem tę sytuację, że będę musiał przed panią z tego się rozliczyć. Nie musnąłem jej palcem. Kiedy widziałem ją po raz ostatni, nadal była dziewicą. Jest dziewicą.
Nie wiem, czy jest trawa na boisku, bo siedziałem na ławce rezerwowych. Odwrócony. Poproszę o łagodny wymiar kary.
- To nie tak, jak pani myśli - wyduszam z siebie.
- Boże, Dawid, ja zawsze wiedziałem, że ty jesteś pojebany, ale... - zaczyna Michał.
- Wyrażaj się! - wysokość tego wrzasku pozostawia mnie w specyficznym rozedrganiu. Patrzę na Wiktora. Siąpię piwo, ale chyba jeszcze nie doszedł do siebie. Wygląda jak chomik, który cudem przeżył wrzucenie do pralki.
- To znaczy, młody człowieku, że nie jest JAK ja myślę? Czyli, co według ciebie myślę?
Opanuj się. Skrzep. Przestań się gotować. Weź na tyle duży łyk piwa, żeby się schłodzić i na tyle mały, żeby nie było widać, że musisz to zrobić.
Gul.
- Nie zrobiłbym nic bez jej zgody. Nie zrobiłem nic, na co by mi nie pozwoliła.
- Oczywiście, panie...
- Dawidzie.
- Oczywiście, panie Dawidzie - gasi papierosa z takim impetem, jakby chciała przebić nim ten plastikowy blat. - Oczywiście. Ale wie pan, łatwo jest sprawić, bardzo łatwo, aby piętnastoletnia dziewczyna pozwoliła na pewne rzeczy. Wydaje mi się, że oboje doskonale o tym wiemy
Wiesz o tym? Wiesz? To weź mi to teraz wytłumacz, jak to zrobić.
- Nie wykorzystałem jej, ani nic takiego - te słowa wypycha ze mnie jakaś wstrętna siła.
Michał parska śmiechem.
- Kurwa - to takie żachnięcie, że połyka się przy nim jakieś pół litra powietrza.
- Wyrażaj się! - mówi tubalnie Chory Włoch, który od piętnastu minut obserwuje swoją kawę, bębniąc palcami w blat.
Nie wiem, co mówić dalej. Rezerwy dialogowe w zupełności się wyczerpały. Czuję się, jakbym zgubił puentę w programie telewizyjnym z mówieniem dowcipów na żywo. Nie wiem, co dalej powiedzieć.
Czop nic nie mówi, tylko wchłania podwójnego schabowego. Wszyscy palą, piją, siorbią, mlaszczą i bębnią palcami czekając na to, co dalej powiem.
- Zrobimy wszystko, żeby odnaleźć pani córkę - mówię.
- Jak, skoro, jak utrzymujecie, jak powiedział nam przez telefon pan Czop, nawet nie macie zielonego pojęcia, gdzie ona może się w tej chwili znajdować.
Odwracam się w kierunku Wiktora.
- Ten cały Grucha może wiedzieć! Oni przecież wtedy poszli...
- Ja go widziałem po raz pierwszy od trzech lat. Nie mam zielonego pojęcia, gdzie on jest i co może robić teraz.
- Idioci! - kobieta nie wytrzymuje. A Włoch bębni dalej. To bębnienie nabiera jakiegoś transowego wymiaru, jakby chciał przez ten sposób wpaść w jakiś medytacyjny kanał - to jedyne wyjście, żeby nie wstać, nie podskoczyć do mnie i nie wyrwać mi gardła. Albo swojej
przyszywanej rodzinie - wygląda tak, jakby myślał, że przecież może teraz kroić sycylijską kiełbasę albo gnieść ciasto na pizzę, albo handlować sygnetami na placu św. Piotra, a nie siedzieć z tymi pieprzniętymi Polakami.
- Jak już kogoś zabieracie, to go pilnujcie! Jesteś gównem, a nie facetem! Jak już zabrałeś mi córkę, to przynajmniej bierz za nią jakąś odpowiedzialność! Rozumiesz? Odpowiedzialność! Odpowiedzialność za drugiego człowieka! Powiem ci coś. Powiem ci, że dopóki Kasia nie skończyła jedenastu lat, byłam przekonana, że ona jest autystyczna. Nie mówiła ani słowa. Koleżanki w przedszkolu obsypywały ją piaskiem i spychały ze schodów. Ona nie reagowała. Nie płakała. Do jedenastego roku życia nie płakała. I były tylko książki, i gry video, i jakiś inne światy, w których ona funkcjonowała. I nie było jakichkolwiek interakcji. Ale ja się nią opiekowałam. Bez przerwy. Byłam matką. Byłam dobrą matką.
Siorbanie, połykanie, wypuszczanie dymu. Zapach oszukanych interesów, lewej transakcji, przeterminowanej frytury. Zegar z bazaru odmierza godzinę śmierci. Filet jest zimny, a kurczak ma ptasią grypę, frytki są tłuste i przesolone, cola wygazowana. Tylko piwo ratuje sytuację.
Ale nadal nie mam puenty.
- Rozumiesz o co mi chodzi? O opiekę. To jest dziecko. To jest dziecko, dla którego zabrakło skali IQ na badaniach, to jest dziecko, które rozwiązywało matematyczne testy uniwersyteckie, to jest dziecko, które przechodzi grę video w 5 godzin, a na pudełku jest napisane, że gra jest na 40, to jest dziecko, które różniczkuje w pamięci, to jest dziecko, które nauczyło się wiązać sobie sznurówki w wieku dwunastu lat, do kurwy nędzy!
I zaczyna płakać, a ja próbuję spuścić kurczaka w dół żołądka, spłukuję go piwem, i dopiero pomaga.
- Traktowałem ją jak dziecko. Opiekowałem się nią. Proszę mi wierzyć - dopiero teraz zaczynam zbierać w sobie zdania. - Proszę mi wierzyć. Tylko że niegrzeczne dzieci czasami uciekają.
Nic nie odpowiada, a równie dobrze mogłaby dać mi w pysk.
- To fakt, jestem nieodpowiedzialnym człowiekiem - mówię dalej. - Ale przebywając z Kasią, starałem się nie przekraczać pewnych granic.
Tak, mów dalej, mów mądrze, stonowany głos, patrzenie w oczy, popijanie piwa tylko po to, aby zmoczyć dziąsła.
- Nie zrobiłem tego z jakiejś chęci zabawy drugim człowiekiem, niech pani zrozumie. Ona mnie zafascynowała. Naprawdę. To wyjątkowa osoba.
- Nie. To ty ją zafascynowałeś. I to jej fascynacja sprawiła, że to ty czułeś się
wyjątkowy. Niech pan przestanie pieprzyć - ze zdenerwowania miesza formy.
- Wyrażaj się - powtarza jeszcze raz Włoch do Michała, uprzedzając fakty.
- A ja chyba wzbudziłem w niej jakieś poczucie bezpieczeństwa, bo... bo się przede mną bardzo otworzyła. Wydaje mi się, że trochę się zmieniła. Jeśli wróci do domu....
Gówno. Nigdy nie wróci do domu. Jeśli tylko ją znajdę, jeśli spotkam ją jeszcze raz, zabiorę ją na stałe, gdzieś, w zupełnie inne miejsce, i tam już nikt nas nie znajdzie, tylko mężczyzna, który będzie nam dowoził fasolę, papierosy i baterie do GameBoya raz w tygodniu. Przekupimy go, aby nikomu nie dawał adresu do naszej górskiej kryjówki. Gówno, jej przecież nie ma. Gówno, to robot, w górach się zepsuje. Gówno. Wszystko się może zdarzyć.
- Jak się zmieniła? - jej głos spada coraz bardziej ze stanowczego w zdezorientowany.
Nikt tak naprawdę przecież nic tutaj nie wie. Odczuwam jakieś telepatyczne porozumienie z tą kobietą, otwiera się między nami potężny kanał transmisyjny. Od tej pory powinna zacząć się nowa historia - naszego życia razem, smutnego, współczulnego w cierpieniu, polegającego na próbach odegnania ducha piętnastoletniej dziewczynki.
- Jest silniejsza. W ogóle, jest strasznie silna. Ale proszę mi wierzyć. Traktowałem ją jak dziecko. Jak starszy brat. Potrzebowaliśmy tego oboje. To jedyny sposób, w jaki mogę się wytłumaczyć z tego, że ją zabrałem. Bo z tego, że mi uciekła, nie mogę w żaden. Ale nie starałem się jej na siłę ukobiecać, jeśli wie pani, co mam na myśli...
Mów właśnie tak. Bądź dojrzały, wyprostowany, silny, gównoniefacecie.
- Czy mógłbyś dać mi ognia? - pyta matka Kaśki; zaczynam grzebać w kieszeni, wymacuję zapalniczkę, ale muszę wstać, żeby ją wyciągnąć.
Podnoszę się, grzebię w kieszeni, wyciągam ogień, i wtedy na stół, jak jakiś kiepski dowcip Boga, spada zafoliowana paczka kondomów.
LEVEL 8
- Musisz to ubrać. Musisz to ubrać, bo w tych, kurwa, gimnastycznych spodenkach, i
tej bluzeczce...
- To G - Unit. Kupiłem to w Stanach, to firma 50 Centa.
- No właśnie, Michał, oni chyba nie wiedzą, to znaczy, średnio ich interesuje, kto to 50 Cent. Wyglądasz jak wiesz, taki pizduś z dobrego domu, sportowiec, koszykarz.
- Kurwa, dla ciebie to niby coś złego grać w kosza, pędzlu? Lepiej porywać małolaty?
- Michał...
- Zamknij się, cipo.
- Uwierz mi, kurwa, musisz się do nich upodobnić, no stary, to się będzie rzucać w oczy. To są jacyś niewydarzeni anarchio-teatro-rebelianci. Ci ludzie żrą surową soję, znają na wyrywki Marksa i w życiu nie użyli dezodorantu. Oni chcą miast dla rowerów, marchwi jako podstawy diety i pracy dla kobiet w górnictwie. Ty wyglądasz jak koleś, dla którego to norma, że mu wiesz, żona gotuje. Szczyt ekstrawagancji to niezapijanie po pierwszym i wsiadanie potem do samochodu. No i wyglądasz, jakbyś nie, nawet nie spalił ani gięta.
- Bo się, kurwa, nie dotykam do tego ścierwa!
- Już my ich tam ogołocimy - Czop kiwa do swojego schowanego w zagajniku komanda pacyfikatorów. Wyglądają jak Metal Gear Solid na żywo. Kevlar, Semtex i gumy do żucia zamiast papierosów. Omnadren, podwójne porcje ryżu w chińskich knajpach i dziesięć godzin krav-magi dziennie. Komiksowy legion do zabijania, statyści w filmach Pasikowskiego.
A Michał parę razy dotknął pięknego ścierwa. Skun w jego wydaniu skończył się pokaźną paranoją, atakami strachu, telewizyjnym zappingiem na zmianę z bardzo głośnym słuchaniem jakiejś płyty z muzyką relaksacyjną. Pokiereszowało go, i do dzisiaj nie chce o tym mówić. Rozumiem go. Niech realizuje się poprzez sport. Gra w koszykówkę.
- Czyli musiałbym się jeszcze nie myć przez dwa dni?
- Dobrze by było.
- Nie zapierdalam tydzień w jednym podkoszulku jak ty.
- Ok, załóż to.
Podaję mu to, co znaleźliśmy u Wiktora w domu - podarte bojówki, starą dresową bluzę Adidasa, glany i pas z ćwiekami. Podstawowy dezajn namiotowego anarchisty Anty-moda, od której już dawno odpadł przedrostek anty-, szkolna wyprawka prenumeratora „Mać Pariadki". Dobrze, że zmył z głowy misternie ułożoną żelową rzeźbę, i teraz ma po prostu na czaszce wytarganą szopę. Chociaż nadal coś jest nie w porządku. Coś w tej twarzy. Jakiś mongoloidalizm. I wypieszczenie. I jakby laserowo usunięty zarost. To po prostu ładny chłopak. On nigdy nie dostał butelką po pysku. Ja też nie dostałem, ale mnie zniszczyły
dziewczyny, dragi i nerwica natręctw. I Diary Sunny Day Real Estate na deser.
- Czuję się jak ostatni łach - wzdycha, i naciąga to wszystko, a widok staje się coraz bardziej komiczny. Mam nadzieję, że nikt mu się nie przypatrzy, nie zauważy tej twarzy, która zdradza jedynie dobrą wodę po goleniu i pełną gotowość do reklamowania takich marek jak Durex czy Bols.
- A za te glany to was zajebię - sapie, wciskając buty na stopy - O dwa numery za małe!
- No fakt, rzeczywiście jesteś koszykarzem - odpowiadam i biorę od czopa papierosa.
I jeszcze raz patrzę w kierunku ogrodzenia. Była tam. Przez ułamek sekundy, jakby wciętej z innego filmu klatki. Mignęła bielą. Dziwnie rudawym brązem włosów, jakby ktoś je próbował przefarbować.
Chociaż może to kolejny zwid. Ostatnie beknięcia przetrawionego już złudzenia. Zorganizowaliśmy to wszystko, ale jej tak naprawdę tam nie będzie, okaże się, że mogliśmy pojechać gdziekolwiek.
Nie, ona jest tam.
Jest tam i czeka na mnie.
Chodź, księżniczko.
Gaszę papierosa.
- Przestań pierdolić, bo tu chodzi o twoją siostrę - mówię do Michała. - I to ty jesteś frajerem, bo ja na twoim miejscu nieźle oklepałbym sobie mordę. Stópki cię pobolą, ale bądź bohaterem. Chodź Michał, przyda ci się, bądź wielki jak Jordan.
- Po-ca-łuj mnie w du-pę aż mla-śnie - cedzi.
Patrzę na Czopa.
- Bądźcie dobrymi komandosami chłopcy - mówi, mrugając do mnie okiem, jakby przed chwilą po niebie śmignął patrol zwiadowczy ruskiego UFO. - Tu się rozchodzi o życie niewinnej osoby. I jej potencjalne, prawdopodobnie rozpoczęte uzależnienie od ciężkich narkotyków. Tam jest tylu narkomanów...
I oblizuje się.
To fakt, spadło na nas olśnienie. A raczej na mnie - przypomniało mi się coś bardzo ważnego, coś, co na początku wydawało się mglistym i niewyraźnym tropem.
Ale najpierw wypadł mi na stół kondom.
Potoczył się po stole jak pozbawiona wagi moneta. I najpierw Michał się zaśmiał.
- No nie miałeś zamiaru jej ukobiecać, wcale, kur...
- Wyrażaj się - powiedziałem, chowając opakowanie z powrotem do kieszeni i odpalając papierosa.
- To dobrze, że pan tak dba, żebym nie została babcią. Dobrze, że chociaż ktoś o to doba.
Przełknąłem ten sopel konsternacji, usiadłem, również zapaliłem papierosa i skończyłem piwo jednym, dosadnym łykiem. Czy o czymś nie wiem? Michał zamoczył? Zalał formę? W całej tej beznadziejności zaczynam się śmiać. Zastanawiam się, w jakich okolicznościach powiedział o tym matce. Jak bardzo próbował opisać jej matkę, jednocześnie ją sobie przypominając, spocony po meczu piłki nożnej. Sportowcy mają silną spermę; Michał, chyba trochę o tym zapomniałeś, biedaku.
- Co pana tak śmieszy, Dawidzie? - mówi kobieca wersja raka płuc.
Śmieszy mnie to, jak bardzo próbowałem poprawić swoje położenie w tak komiksowo beznadziejnej sytuacji. Śmieszy mnie to, jak bardzo to wszystko jest groteskowe, Świat według Bundych, zmiksowany ze ścieżką dźwiękową jakiegoś filmu z gatunku kina moralnego niepokoju. Śmieszy mnie złoty sygnet na palcu tego Włocha i mina Michała, która przypomina zdezorientowaną świnię.
- Nic, nic - ucinam.
Biorę jeszcze jeden gryz sznycla, ostatni, bo zaraz się porzygam.
- Pan mnie nie zrozumiał - mówi kobieta, znów próbując przedziurawić stolik - pan nie jest tu po to, żeby się tłumaczyć. Pan jest tu po to, aby wysilić swoje szare komórki i powiedzieć mi, gdzie ewentualnie może być córka.
Może Grucha wie. Dlaczego zapamiętałem tę ksywę? Pewnie z powodu zawartego w niej ładunku debilizmu i przez onanistyczne odniesienia. Ten pseudonim to jakiś artystyczny happening, czy rzeczywiście jechał na ręcznym na lekcjach biologii? Zaraz, zaraz.
Artystyczny happening.
Artystyczny happening.
W głowie pojawił mi się trop. Jakbym grał w przygodówkę, taką wskaż-i-kliknij, jak „Secret of monkey island", i zobaczył przedmiot, którego do tej pory nie dostrzegłem. Deska w podłodze, którą można podważyć i wejść do sekretnego wejścia.
On coś mówił, krzyczał do mnie coś przez ogień. O jakichś warsztatach...?
Palimy z Wiktorem papierosy na zewnątrz. Muszę odetchnąć - ta bazarowa śmierć, smród podrób oblepiło mi nos jak pazłotko od wyrobu czekoladopodobnego. Jeśli będę miał kiedyś samochód i będę miał jeździć w dalekie trasy, to przyrzekam - będę sobie robił
kanapki na drogę. Zero żarcia w trasie.
Zostawiliśmy ich w poczuciu niewiedzy, nad talerzem, rozmyślających, jak nas dalej ukarać. My też chcemy ukarać siebie samych. Stoimy naprzeciwko siebie, na dywanie z kiepów i sztucznego trawnika, otoczeni tym skansenem PRL-u i patrzymy na siebie, już nie oskarżając się nawzajem - to głupi i głupszy, komitywa kretynów. Powinniśmy jeszcze siedzieć na ławce z napisem „świeżo malowane".
- Słuchaj, a co ten Grucha mówił o tych warsztatach teatralnych? - pytam go, nie próbując nawet kryć tonu idioty.
Jesteś głupi. Pogódź się z tym. Jesteś nieziemskim bęcwałem. Wszystkie testy IQ sfałszowane.
- Ale ty jesteś rzeczywiście pewien, że ona gdzieś z nimi... - pyta Idiota 2.
- Niczego już nie jestem pewien - odpowiada Idiota 1. - Ale mówiłeś, że oni poszli jej szukać, i potem urwał ci się film.
- No tak - przytakuje Idiota 2 - potem urwał mi się film. Ale nie musieli wcale jej znaleźć.
- Ale mogli też ją znaleźć - mówi Idiota 1.
- Ale nie musieli wcale jej zabrać ze sobą - mówi Idiota 2, łapiąc się za dreada, jakby usytuowując go we właściwym miejscu na czaszce.
- No dobra. Co to za warsztaty. Wiesz coś o tym? - pyta Idiota 1, któremu spodobała się rola detektywa, bo zobaczył detektywa w samochodzie i również chciałby takim być.
- To znaczy... tak. To chyba jest w takim skłocie, co jest niedaleko mnie - zaczyna myśleć Wiktor (Idiota 2) i siada dupą prosto w posłanie z niedopałków. - To jest niedaleko mojego miasta. To jest taki opuszczony budynek, koło lasu, w którym kiedyś była gorzelnia. Robili tam spirytus z ziemniaków.
- Wiem, co się robi w gorzelni.
- No nieważne. Oni to przejęli jakiś czas temu, to znaczy bezprawnie, ale nikt się ich nie czepiał. Oni tam sobie bezprawnie podłączyli prąd, i robią tam czasami jakieś koncerty, zloty, takie nieformalne, że tam jakieś zespoły grają, i oni robią bezmięsne jedzenie, rozumiesz, kolego, taka młodzież alternatywna.
- A-ha.
- No i tam często moi koledzy jeździli z plastyka, i ja też jeździłem z nimi i grałem tam na bębnach. Więc to pewnie jest tam.
- Pewnie?
- No, pewnie. Pewnie to jest tam.
Idiota 1 zapala jeszcze jednego papierosa. Idiocie 1 zaczyna się wydawać, że być może znowu zobaczy swojego ducha, przez chwilę się nim naszprycuje, jak narkoman, ale tak jak braun, duch szybko ucieknie z krwi, a Idiota 1 zostanie sam, drżący, w pięciu swetrach, sam ze swoim głupim, ssącym głodem. Idiota 1 wie o tym, ale nałóg jest silniejszy Idiota 1 nie przyjmuje tego do wiadomości.
Czop przez chwilę zaczął stękać, że - że on to nie ma dotowanego paliwa z urzędu państwa, i on nie może sobie jeździć byle gdzie, po zadupiach, ale Pani Rak i Pan San Remo wytłumaczyli mu, że śledztwo trwa nadal, że oni mogą zapłacić więcej, ale nic nie zwalnia go z dalszych obowiązków.
- Ja też jadę z wami - powiedział Michał, wstając i zapalając papierosa.
- Zgaś to natychmiast! - krzyknęła do niego matka, a on posłusznie skiepował, ściągając jednak najpierw najszybsze trzy machy, jakie widziałem w życiu.
- Jadę z wami - powiedział. - Przynajmniej będzie wesoło. Wiesz co, Dawid? Zawsze myślałem, że jesteś zdrowo pierdolnięty. Ale z drugiej strony, przynajmniej zafundowałeś mi dobrą przygodę.
A wtedy matka obrzuciła go wzrokiem, który oznaczał, że chyba żałuje, że nikt nie pomylił go w szpitalu z innym noworodkiem. Wydaje mi się, że to akurat było niemożliwe - ile rodzi się noworodków z nażelowanymi włosami i w idealnie wyprasowanych bluzach GAP?
- Więc, jedziemy tam znaleźć człowieka, który ewentualnie widział naszą zgubę ostatnią? - pyta Czop, wpychając sobie do ust obiadową porcję kartofli i zapijając to colą.
- Powiedzmy - odpowiadam; psychiczne wyczerpanie każe mi oprzeć się o ten plastikowy blat.
- Wżyciu nie byłem tak nieprofesjonalny - odpowiada Czop wstając, i otrzepując z marynarki mgławice niewidocznych nadajników i mikrochipów rosyjskiego ufo.
Co z tego, skoro my musieliśmy wykonać brudną robotę.
Samochody mogły wjechać tylko do pewnego momentu. A nas wysłano na rekonesans.
- Rozejrzyjcie się, co tam się dzieje, i wtedy dajcie nam znać i zainterweniujemy.
- Ale po co interweniować? - spytałem się. Dla Czopa tak naprawdę praca to nałóg. Bez wyważania drzwi, okrzyków kurwa rzuć się na ziemię, celowania z gazowych atrap i popisowych pojmań jego życie nie ma sensu. Ten facet żyje w serialu, ale ten stał się już dla niego za nudny, nie daje już mu kopa, więc kręci własny - słowiańską wersję Z Archiwum X, z
jakimś paranoicznym rusofobem jako współscenarzystą.
- No przecież, ten koleżka nie wyjdzie tam po dobroci - mówi, i dodaje - Skoro nie umiałeś przekonać piętnastolatki, żeby się trzymała przy tobie i nigdzie nie spieprzała, to też nie przekonasz obcego faceta, aby poszedł z tobą przejść się do lasu.
To nie jest tak, że on jest facetem z serialu. To na podstawie takich kolesi jak on wymyśla się seriale. Ale trochę inne. Serial o detektywie-paranoiku, który ma poważne zaburzenia w poczuciu rzeczywistości i bierze za dużo leków. Nash Bridges spotyka Bartona Finka.
Biegniemy przez las, przebiegamy przez polną drogę, aż w końcu jesteśmy na miejscu. Czuję się jak szpieg. Jak rosyjski zwiadowca. To dalszy element gry - ale ten był akurat do przewidzenia; u Rosjan zawsze muszą być jakieś elementy militarne.
Pogoda jest bardzo dobra. Wszystko jest widoczne, problem w tym, że my też. Jako rasowi idioci mogliśmy chociaż pożyczyć skądś taką wojskową płachtę, którą kiedyś dekorowało się sufity na studniówkach, i turlać się w niej przez ten las.
Dochodzimy już do płotu, i kucamy za zaroślami.
- Słuchaj, zobaczmy, jak to wygląda, i wejdźmy jak gdyby nigdy nic - mówię do Wiktora, zapalając fajkę.
- Zagrożenie pożarowe, drogi kolego - mówi do mnie, śmiertelnie poważnie.
- Twoja stara zagrożenie pożarowe - odpowiadam, i połykam potężną kulę dymu.
- A jeśli ona będzie w środku, to co wtedy?
- No wtedy to jak uzgodniliśmy z Czopem. Puszczam mu sygnał i oni wchodzą do akcji. Tylko pokręćmy się najpierw z godzinę, tak, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Poza tym, może wyjdzie dobrowolnie. Jeśli tak, to po prostu wychodzi dobrowolnie i tyle.
- A co potem? - Wiktor patrzy na mnie, i nasze siatkówki się spotykają; to jakieś dziwnie głębokie spojrzenie, takie, o które nigdy bym go nie podejrzewał.
On siebie chyba też, bo znowu łapie się za dreada.
- Co potem? - odpowiadam. - Jak to, co potem?
- No co? Ona wróci do Paryża do ojca, czy jak? To nie może się tak skończyć.
- Jak to nie może? - pytam, zupełnie bez emocji - przecież jej tam w środku nie ma, a nawet jeśli będzie, to tylko przez chwilę; przecież nie ma jej, tak samo jak nie ma Paryża, gier Nintendo, domków nad jeziorem, zimnych kebabów w Sopocie i muzycznych festiwali. Jest tylko radzieckie UFO. Wszczepiane w odbyt mikronadajniki i niewidoczne, namierzające rebeliantów radary. I piegi na policzkach, metalowe koszulki i prezerwatywy w kieszeniach. Zaraz, chyba je zgubiłem.
- Może się skończyć jakkolwiek - odpowiadam mu. - Nie interesuje mnie to, drogi kolego. Ja po prostu już podporządkowałem się tej fabule. Biegowi zdarzeń. Nie interesuje mnie, jak to się skończy.
To kłamstwo było tak nieudane, że nawet Wiktor nie dał się nabrać. Bardzo uważnie wbijam peta w poszycie - to fakt, nie można teraz ryzykować jakimkolwiek pożarem.
I wtedy dobiega do nas Michał - szedł jakieś parę metrów za nami, cały czas trując echosferę lasu jakimiś cichymi kurwami z powodu ciasnych butów. Wygląda jak ktoś, kto udaje punkowca w licealnym kabarecie; nienaturalnie jak wakacje osiemnastolatków w reklamie napojów gazowanych; jakby ekipa telewizyjna robiła łapankę na ulicy, chcąc nakręcić materiał o jakiejś spałowanej demonstracji.
- Te, brudas - mówię do niego, gdy zdyszany, wciąż się potykając, w końcu podchodzi do nas, kucających już przy płocie.
A on tylko pokazuje palcem. I od razu kuca, chwyta nas za głowy i przyciąga jak najbliżej podłoża, tak, że zaczynam już czuć się niepewnie.
- Odwróć się, kretynie - mówi cicho, bardzo cicho - praktycznie muszę to wyczytać z ruchu ust.
I wtedy zamieram.
Na ułamek sekundy tężeje mi krew. Żyły zwężają się do grubości wiolinowych strun.
Ona.
Ona chodzi powoli za płotem, tak jak wtedy, tylko nie jest tak gorąco, powietrze nie jest tak ciężkie i podgrzane, nie muszę zdejmować koszulki, jest raczej chłodno, bardziej naturalistycznie. Kolejne zaginione na strychu video. Szum wiatru. Las. Spowolnienie. Klatki wyhamowują, jakby tak naprawdę ożywiała je jakaś pierwsza, przedpotopowa filmowa maszyna. I właśnie ktoś odłącza ją od prądu. Klatki kręcą się coraz, wolniej, wolniej, aż w końcu zastygają w jednym, wyraźnym ujęciu z tryliard-pikselowej matrycy.
To ona. Czuję, jak bardzo, bardzo powoli pęka błonka śliny pomiędzy moimi bardzo, bardzo powoli otwierającymi się ustami.
Wiktor też ją widzi. To zbiorowa halucynacja. Ten wirus zaraża wszystkich. To jak jakaś sekciarska religia albo chaty internetowe, właśnie, albo rosyjskie UFO.
Zaciskam Wiktorowi dłoń na ustach, żeby tylko nie zaczął jej wołać.
Jest ubrana w jakiś cudzy, szary sweter.
Już jej nie ma. Klatka się skasowała. Kadr jest pusty. Widocznie, zanim maszyna nabrała znowu rozpędu, ona zdążyła uciec.
- Widziałeś ją? - odwracam się do Wiktora. Ale po co się go pytam. Michałowi coś się wydawało. To jak Matka Boska, która objawia się we wzorach z łuszczącej się farby na ścianie sklepu spożywczego.
- No tak, widziałem - odpowiada, obrysowując palcem jakiś kawałek przestrzeni - tu przebiegła, wyszła stamtąd, z tamtych drzwi, i wróciła do domu. Ale chyba nas nie widziała.
- Skurwysyny, pewnie dali jej jakiegoś kleju do kirania - mówi Michał, z którego bardzo powoli, na moich oczach wykluwa się najstarszy brat świata. - Jakbym ją zawołał, to by od razu tu podbiegła. To jakaś najwyższa prawda czy inna kryszna, Dawid. Pewnie ci ją uśpili na tym festiwalu, albo zrobili jakąś hipnozę, i tyle.
- Nieprawda, to są niewinni ludzie, kolego - mówi Wiktor. - To moi koledzy z liceum, artyści, oni tu nic zdrożnego nie robią, trochę roślin tylko sobie zasadzili, robią tu koncerty, imprezy, malują, tu po prostu się przyjeżdża robić sztukę. Bez przesady.
- Kurwa, tobie też zrobili jakieś pranie mózgu metodą Szivy - rzuca w jego kierunku, i patrzę - ta twarz koszykarza pąsowieje, nasiąka od zewnątrz krwią, żyły dygoczą, jak przed kluczowym rzutem za trzy punkty.
Podoba mi się ta sytuacja. W sumie uświadamiam sobie, że duży kawał naszych relacji polegał na tym, że podświadomie strasznie uwielbiałem go wkurwiać. Wystarczyło trochę pogilgotać jego kompleksy. Przydeptać mu trochę fiuta jakimś publicznym obśmianiem jego nieudanych, pijanych zalotów do blondwłosych, brązowoskórych dam. Dać mu małego kopa w jaja.
- A ty nie zalałeś formy, Michał? - uśmiecham się. - Mamusia nie jest babcią?
- Zamknij pizdę - odpowiada, nabierając purpurowej barwy. I po długiej chwili dodaje: - Nie chciała zeżreć postinoru. Nad ranem okazało się, że chodzi do jakiejś oazy i że w ogóle mocno wierzy w Boga i że to grzech. Nieważne, kurwa, moją siostrę porwało jakieś Greenpeace, a poza tym, Dawid, to gówno cię to.
Jeśli to prawda, to zrobię im tam jedenasty września. Jeśli to prawda, że ten cwaniutki skurwysynek, artyścina z denaturatem zamiast śliny, ten diabeł z dyskontu paroma cwanymi słowami zahipnotyzował moją młodą księżniczkę, a ona, pod wpływem chwili, pod wpływem tych wszystkich wstrząśniętych piw z rakotwórczych puszek, wsiadła z nimi do jakiegoś Mystery Machine i przyjechała do tej sekty Niebo, jeśli to prawda, to - Bóg mi świadkiem - zaraz tu zacznie się prawdziwe łamanie praw człowieka.
Ale w ogóle w to nie wierzę.
Wstaję, przeciągam się i rzucam okiem po tej zagrodzie, która jak na razie nie stwarza wrażenia jakiejkolwiek ludzkiej obecności; jeden centralny, szary budynek, obok jakaś szopa,
porozwalane kawałki gruzu, jakaś taczka. Jedyne, co wskazuje na to, że w środku mogą być ludzie, to jakiś bijący o ścianę jednostajny łomot, dobywający się pewnie z jakiejś nieprzytomnej od ducha rebelii sekcji rytmicznej. Bardziej pasowałby tutaj jakiś wściekły Wietnamczyk w szortach, który wyskoczyłby zza winkla z pitbullem i parabelką i kazał wynosić się z prywatnej posesji, niż grupa anarchopacyfistów z sojowym życiorysem.
- Wchodzimy tam - mówi Michał, opuszczając trochę niżej spodnie i rozsznurowując glany. - Nie po to sobie załatwiałem D u okulisty, żeby teraz w czymś takim popierdalać.
- D to niezdolny do służby w czasie pokoju, Michał - mówię, i czuję, jak mój mały, wewnętrzny Rambo wchodzi właśnie w okres dojrzewania. - A my tutaj idziemy na wojnę.
To jak reportaż o kulturze alternatywnej dla telewizji regionalnej. Bazar z ideałami dla wyżu statystycznego. Squat po Polsku. Ściany pomalowane w jakieś niby-psychodeliczne figury, które wyglądają, jakby człowiek, który projektuje chusty dla rezerwistów zjadł pierwszego kwasa w życiu. W środku jest około stu osób. Na środku zdewastowanego pomieszczenia bębniarz i basista produkują jednostajny rytm, na tle którego paru ukwieconych dredami bębniarzy jednoczy się z pierwotnym pulsem matki ziemi. Wszyscy palą skręty, i przechwytuję parę kolejek, bo tak naprawdę tylko lekkie zaćpanie się wprowadzi do rzeczywistości jakieś promile porządku. To, co się tutaj dzieje, w ogóle nie wchodzi na trzeźwo. Skulone, brzydkie dziewczyny z pokłutymi buziami kucają pod ścianą w katalepsji albo cytują sobie nawzajem dwie, te same książki o wyzwoleniu kobiet i obowiązkowych kastracjach. Jakiś koleś zrzygał się na schowany w rogu stos zinów.
Ktoś głośno wspomina, jak ostatni raz, pięć lat temu dostał w mordę od nazistów. Dopóki nie zaczęli kupować trawy na osiedlach i bardziej przejmować się cyklami, twarogiem i pełnoziarnistym ryżem. Gdzieś, z jakiegoś kaseciaka w rogu pokoju leci jakiś punkowy zespół, który powinien przestać grać już 10 lat temu. Patrzę na nich wszystkich, i niestety, tutaj nie ma zagrożenia.
Kamuflaż Michała sprawdza się nieźle, ale zachowuje się jak młody szambiarz w pierwszym dniu pracy. Stawia kroki tak powolne i ostrożne, jakby chciał, żeby jak najmniej tego niewidzialnego gówna przylepiło mu się do ust. To zrozumiałe. Gdyby znalazł się sam, w środku nocy w jakiejś murzyńskiej dzielnicy Nowego Jorku, czułby się równie obco. Chociaż nie, tamto miejsce widział przynajmniej w MTV.
Crustowcy. Weganie. Straight-edgeowcy. Przegrywane kasety Crass za pięć złotych plus cena znaczka pocztowego. Podlewany jelitożerną nalewką cytrynową anarchizm w dystrybucji wysyłkowej. Trybuna brudu. A ja jestem stary, pomarszczony i mam plamy
wątrobowe na mózgu. Lepiej być mądrym i smutnym czy nieprzytomnym i szczęśliwym? Pierwszy etap emerytury to zdać sobie sprawę, że to wszystko po prostu ślepe bieganie za sensem; drugi etap to zazdroszczenie młodszym od siebie tego wieku, w którym to bieganie jest sensem samo w sobie.
W innym pomieszczeniu tego labiryntu ktoś gotuje fasolę z pomidorami w wielkim, emaliowanym garnku. Zdaję sobie sprawę, że jestem koszmarnie głodny. Chcę podejść do dziewczyny - w końcu wszyscy jesteśmy tu braćmi, z jednej strony najpierw chcę wymyślić historię, jak to moja represyjna, katolicka matka wyrzuciła mi do zsypu kasety Włochatego, ale później dochodzę do wniosku, że przecież wystarczy poprosić.
- Ta wasza najebana rewolucja! Nic się już nie stanie! Nic!! - od patrzenia w garnek odrywa mnie damski wrzask jakiejś dziewczyny, a potem słowa dziewczyny przy garnku, chyba skierowane do mnie:
- Spokojnie, oni tam piją już od trzech dni.
Dziewczyna ma rogowe okulary, kolczyk nad lewą wargą, niedbale, pewnie samemu obciętą grzywkę i różowe, za małe polo. Do tego ładne oczy i niezdrową cerę.
- Chcesz coś zjeść? - pyta.
Kiwam głową. Mogę zjeść wszystko, nawet sojową szarlotkę i kotlety z kartonu. W sumie, też kiedyś byłem wegetarianinem. Jak miałem piętnaście lat, przez trzy miesiące.
Michał cały czas drepcze za mną, jak jakiś przylepiony niewidoczną pępowiną adiutant. Ale gdzie jest Wiktor? Dołączył to chwalących Gaję szamanów z Tarnowa? Poszedł robić jakieś action painting? Czy wreszcie odczepił się ode mnie, zgorzknialca i wariata po to, by znaleźć jakąś żyźniejszą glebę dla swoich przepowiedni o wielkiej, globalnej miłości?
Oprócz małomiasteczkowych straceńców jest trochę bardziej wydizajnowanych, anarchistycznych lanserów, uprawiających krytykę globalnej kultury w butach Pumy, oznaczonych fabrycznie małym A w kółeczku. I kilka trochę starszych dziewczyn, ubranych w niewypielęgnowany nieład, niedoszłe autorki doktoratów o dominacji patriarchatu. Znam ich wszystkich nie wiedząc, jak mają na imię. Są dla mnie przezroczyści. Jem fasolę, uważnie skanując otoczenie. Jestem tutaj na specjalnej misji. Jestem komandosem.
Muszę się uspokoić. Nie mogę zbyt dużo myśleć. Tak naprawdę, zawsze czułem szczerą sympatię do tych, którzy uważali państwo za więzienie, wolność za niezbywalne prawo, schabowe za holocaust a The Ungovernable Force. Conflictu za najdoskonalsze ludzkie dokonanie w dziedzinie muzyki. Jednak teraz, niestety, moi drodzy, muszę was wszystkich sprzedać w ręce diabła. Wiem, że za karę po śmierci odrodzę się jako szyjąca adidasy, głodzona Chinka. Ale przyjechałem tu ostatecznie się dowiedzieć, czy Moja Nowa
Dziewczyna naprawdę istnieje. I w razie czego, w końcu, wszystko jej powiedzieć. I zostawić ją z poczuciem wielkiej wygranej. Nie, nie. Nie powiedziałem tego ostatniego zdania.
- Nie wiesz, gdzie jest Grucha? - słyszę za sobą głos Wiktora. Ale to nie jest pytanie do mnie.
- A nie wiem, gdzieś zniknął. Hej, Wiktor. Co tam u ciebie? Skończyłeś już arcydzieło? I gdzie masz bębny? - uśmiecha się dziewczyna przy garnku.
- A nie przyjechała tutaj z nim taka drobna, mała, blada dziewczyna? - pyta. Jednak masz pomarszczoną korę, mój kochany. Niech Bóg mi wybaczy, bo rzeczywiście zwiódł mnie ten Jason Donovan.
- A tak, poderwał sobie jakąś kolejną nieletnią na Przestrzeniach - odpowiada Rozdająca Fasolę. - Wszędzie z nią chodzi i wkręca jej, wiesz, klasycznie. Jak co roku. Chociaż ta w tamtym roku była lepsza - nagle się okazało że ma padaczkę, czy coś takiego...
Słyszę tylko pierdolnięcie emaliowanej miski o goły beton podłogi. I czuję gorącą fasolę na skarpetach. I jeszcze pragnienie mordu, czyste, jak u zwierzęcia, tak, za zabijanie odpowiada na pewno jakiś hormon, który aktywuje się u niektórych bardzo rzadko. U niektórych w ogóle. U innych codziennie. Jeszcze u innych tworzą się jego rezerwy przez całe dotychczasowe życie, by nagle wybuchnąć i zalać cały mózg i wnętrzności i mięśnie w jednym, odpowiednim momencie.
- Jak zwykle - odpowiada Wiktor. - Moja droga, ale pewnie są tutaj gdzieś w okolicy, jak myślisz?
- Na pewno. Wiktor, słuchaj, rozejrzyj się. Może poszli na spacer do lasu, albo coś.
Odwracam się w kierunku Michała. On tylko wzrusza ramionami i rozgląda się po tym second-handzie nieletnich rewolt, bazie uciekinierów z domu, i patrzy na mnie - z jego oczu bije telepatyczna wiązka:
- Ten, czy inny frajer, żadna różnica.
Kurczą mi się wszystkie mięśnie i rozglądam się wokół. Ale nigdzie ich nie ma. Sceneria się nie zmienia. Jest gęsto od ludzi, ale wszyscy siedzą lub stoją, gadają lub mdleją, nie widzę jej ani przez sekundę.
W ogóle nie poczułem trawy, ale w końcu zapanował porządek. Wszystko ma swoje miejsce w przestrzeni. Wszystko ma przyczynę i skutek. Po prostu trzeba kogoś zabić. Witam was w długim filmie o zabijaniu. Najpierw dam mu w mordę. Tak po prostu, poluzują mu się jedynki, wydając przy tym taki pusty klekot - jakbyś grał na fortepianie z poprzecinanymi strunami. Potem zdezorientowany nachyli się, aby puścić krwawą melę. I wtedy dostanie kopa, prosto w twarz, i się przewróci. I jeszcze jednego kopa w głowę. A potem każę
Michałowi go przytrzymać. I pójdę po jakąś wiertarkę czy innego flexa. Zacznę od rzepek. Tu jest sprawiedliwość. Tu jest kara. We mnie.
- A co tu się właściwie dzieje? - pyta Michał pani od fasoli.
- Och, no wiesz, ty jesteś kolegą Wiktora, prawda? Ja jestem Julita - mówi Julita Fasola, i wyciąga rękę w jego kierunku. On chwyta ją na chwilę, patrząc na nią wzrokiem pod tytułem: „nie dotknąłbym cię nawet kutasem kolegi".
- Tak - odchrząkuje.
- Wiesz, spotykamy się tu co roku, w wakacje, i tu są widzisz, różne rzeczy - maratony malarskie, warsztaty robienia i grania na bębnach, kursy wegańskiej kuchni. Tu jest całe środowisko - wszyscy, z „Radioaktywnego bloku", redakcja „Anarchmarketu", „Zawsze Przeciw"....
Skończ z tym bełkotem. I tak zaraz wszyscy umrzecie. Zrobię wam tu totalitaryzm, o jakim was się nie śniło. Będę wam wmuszał hamburgery przez nos, jak sufrażystkom. Tu jest sprawiedliwość. Tu jest kara. We mnie.
Biorę Wiktora i Michała pod pachy i rzucam w kierunku Julity Fasoli krótkie „zaraz wracamy". Szukam jakiegoś innego wyjścia niż to, którym weszliśmy. Mijam jakąś wrzeszczącą teksty Homomilitii grubą piętnastolatkę, dalej nawalających w bębny dredziarzy przechodzę przez leżących na ziemi, i już, widzę wyjście, gdy drzwi się otwierają, i w drzwiach, przed nami, stoi Grucha.
- To nie tak jak myślisz...
Jeszcze jeden kop w brzuch. Nikt nas nie słyszy. To jakieś zaplecze tej gorzelni, tył szopy, porozwalane cegły porozbijane butelki. Idealne miejsce tortur. Dobra scenografia do samosądu. Naciśnij rec w kamerze.
Michał mnie ubiegł. Wypchnął go za drzwi i dowlókł aż tutaj. Pierwszy kop w brzuch. Drugi. Trzeci. Czwarty. Pozwoliliśmy mu się zrzygać, i dopiero wtedy zaczął mówić. Rzygał długo - fasola z garnka niewiele się różniła od tej z jego żołądka, zarówno pod względem konsystencji, jak i zapachu. Musiałem być poważnie głodny. Już nie jestem. Jedyny pokarm, którym się najem, to krew.
Wszystko jest proste. To jest tak, jakbym czekał na to całe życie. Mój wewnętrzny Rambo właśnie wyciąga sobie nożem nabój z tricepsu. Mój Jean Claude Van Damme łamie kark Bolo Yangowi. Skóra zamienia się w zbroję. Mój Dolph Lundgren robi wielką drakę w chińskiej dzielnicy.
Kiedyś takich jak ja nazywano mężczyznami. Tu jest kara. We mnie.
- Gdzie jest moja siostra, pokurwieńcu?
- Michał z niespotykaną furią kopie go jeszcze raz w żołądek. Jest najstarszym bratem świata. Wiktora z nami już nie ma, uciekł, próbował coś mówić, abyśmy się uspokoili, że to jego kolega, że on nie chciał, że on nie może patrzeć na taką dawkę przemocy.
Złapałem go za dreda i przyciągnąłem do siebie.
- Słuchaj, Wiktor - powiedziałem - To nie twoja wina. Nie masz z tym nic wspólnego. Uwierz mi. Jesteśmy kolegami. Zawsze będziemy.
Klepnąłem go w ramię i kazałem mu siedzieć przy drzwiach, i nigdzie się nie ruszać. Posłuchał od razu, zwijając się w autystyczne kucki.
- To nie tak jak myślisz.... - Grucha odpluwa resztki wegańskich specjałów. - To naprawdę nie tak. Ona sama z nami pojechała. To znaczy powiedziała, czy może z nami jechać, gdziekolwiek jedziemy. Słuchaj, kurwa, nic się nie stało. Nawet jej nie dotknąłem. Jak matkę kocham.
- Twoja matka to mi lata koło pyty - odpowiadam. - Michał, sprawdź mu kieszenie. Zobaczymy, czy on jest taki, kurwa, niedotykający.
- To nie tak, ej, sama nam wlazła do samochodu, powiedziała, że nie chce tu w ogóle zostać, była jakaś wściekła, i w ogóle zaczęła o tobie mówić, że wcale ją nie obchodzisz, że jesteś jak kolejny pryszczaty chłopiec, wiesz, mogłeś się lepiej starać w sumie, a nie tutaj wjeżdżać i robić jakąś szopę, kurwa, stary, zastanów się nad sobą najpierw...
- Caressy łatwo pękają, wiesz? - mówi Michał, wyciągając mu je z kieszeni. - To tak na przyszłość.
- Ty chyba nawet nie rozumiesz tej dziewczyny, - mówi dalej. Pozwalam mu mówić. - Ona jest fascynująca. Jest wybitna. Nigdy nie spotkałem kogoś takiego. Uwierz mi, nie rozumiesz jej, ale nie czuj się źle z tego powodu. Po prostu jesteś takim samym wałachem jak reszta. Nie potrafiłeś dostrzec tego potencjału. To najbardziej niesamowita osoba, jaką poznałem w życiu. Ma olbrzymią inteligencję, potencjał. Tylko po prostu potrzebuje kogoś odpowiedniego. Wiesz, patrzyłeś na nią, bo fascynowało cię coś, czego w ogóle nie rozumiałeś. Jak monolit w Odysei kosmicznej. Łapiesz?
- Nie łapię.
Michał chce mu sprzedać kolejnego kopa.
- Daj mu mówić.
- Nie łapiesz. Nic dziwnego. Monolit nas fascynuje, bo jest, kurwa, czymś niezrozumiałym. Nie potrafimy go ogarnąć i dlatego tak nas przyciąga. I tak samo jest z nią. Przyciągnęła cię, jak wielki magnes. Pssssyt. Jesteś. Jeb. Aczkolwiek, ją trzeba zrozumieć.
Ona jest... Ona jest niebywała, stary Ona doskonale wie, na czym to wszystko polega. Człowieku, ona rozumie całą grę. Widzi cały system. Na razie ją to przerasta. Ale pod odpowiednią opieką, ona rozkwitnie. Człowieku, nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo. Ona widzi tyle zależności, tyle niuansów, po prostu trzeba ją przekonać, że to jest naturalne, że to jest jej wiedza, jej geniusz. Że to generalnie jest jak dar, jak błogosławieństwo. Kumasz. Tylko ona jest jeszcze tak pogubiona, nieporadna, wymaga tak dużej opieki. A ty w ogóle tego nie załapałeś. Ale stary nie przejmuj się, nie bój się, nie bojsia - sili się na uśmiech - prawie nikt by tego nie załapał. Po prostu jesteś jednym z matołów, chciałeś sobie podrasować przy niej męskość, bo przecież jako małolata była łatwym łupem. Nie mam racji? Jak wszystkie inne nie, to przynajmniej piętnastolatka? Lubimy młódki? Lubimy opowiadać? Nauczać? Nie w tym przypadku, kolego. Tutaj trzeba roztoczyć klosz i leczyć, a nie wydaje mi się, żebyś się do tego szczególnie nadawał - odpluwa jeszcze trochę. - Sam wymagasz kuracji. Nie za bardzo wiesz, co się dzieje. Nie wiesz, dlaczego tak bardzo cię zafascynowała. Odpowiem ci. Zafascynowała cię, bo jesteś od niej jakieś tysiąc razy głupszy. To normalne. Jesteś w większości. Nie przejmuj się.
Biorę głęboki oddech.
Mój Bruce Willis właśnie zabił wszystkich i uciekł ze Szklanej Pułapki.
Sprzedaję mu takiego kopa na mordę, jakbym chciał strzelić jego głową gola sprzed pola karnego. Coś chrząka, kurwa, i mam nadzieję że to jego rdzeń kręgowy, ale okazuje się, że to tylko nos, i...
- O Matko Boska.
Za nami stoi Kaśka. Trzyma się za twarz w odruchu absolutnego zdziwienia. Jest piękna. Włosy ma spięte do tyłu. Z kilku tysięcy z nich jakaś uczynna opiekunka splotła jej pierwszego dreda. Nawet roboty dają się nabrać na nieletnią rebelię, tylko że ten akurat wygląda w niej wyjątkowo uroczo. Tonie w tym wielkim, szarym, cudzym swetrze, w którym maszyna wyświetliła mi ją zza ogrodzenia.
- Ty cipolu, co ty sobie wyobrażasz?? - pierwszy reaguje Michał. - Co ty sobie kurwa wyobrażasz? Że my tu się musimy bawić w jakąś Legię Cudzoziemską, żeby cię znaleźć? Dostaniesz w domu więcej pasów na dupę, niż w życiu zjadłaś ziemniaków.
- Nie mów tak do niej, Michał - mówię, zauważając, że zmienił mi się chyba ton głosu.
Patrzę na nią. Ona na mnie. Nie mówi nic. Wygląda ślicznie. Jak reklama lodów waniliowych. Jak anioł. Nie przychodzą mi już do głowy żadne porównania. Wszystkie się czyszczą. Robię kontrolny krok w jej kierunku. Ona się nie cofa. Robię jeszcze jeden. Nadal stoi na swoim miejscu.
Jest.
Istnieje.
Nie znika.
Nie mieni się, jak hologram, jak zepsuty projektor 3d. Nie ucieka. Stoi. Stoi, sto razy bardziej wyraźna od całego tła, wręcz jak wydrapana na nim złotym gwoździem.
Nie wiem co jej powiedzieć. Robię jeszcze kilkanaście kroków, tyle, żeby się do niej zbliżyć.
- Ej, nie rób downa, tylko zabieramy ją, Dawid, kurwa - krzyczy Michał, i patrzę kątem oka, jak zdejmuje glany. Na jego twarzy maluje się bezbrzeżna ulga.
Nie wiem, co powiedzieć. Podnoszę ramiona, ale zaraz, zrezygnowany, z powrotem je opuszczam.
Patrzę w te śliczne, robocie oczy, patrzę na te upstrzone piegami policzki. Patrzę.
Jest.
Istnieje.
uciekajmy, mamy jakieś pieniądze, znajdźmy jakiś motel, kupmy odgrzewaną pizzę z mikrofali i frytki, a przede wszystkim dwie butelki wina, i wejdźmy do wanny, umyję cię, scałuję z ciebie wszystko, umyję cię, wytrę ręcznikiem, położę do łóżka, i zacznę całować, i mówić ci, opowiadać cały świat,
- Twoi rodzice czekają na zewnątrz - mówię, patrząc na nią, i widzę, jak te szklane oczy puchną od łez, łez z płynu do czyszczenia płyt cd, każda funkcja robota musi mieć jakieś dodatkowe zastosowanie, patrzę, jak na pergamin policzków tryska opracowana w laboratoriach Sony czerwień, i wtedy ona przytula się do mnie, mocno, bardzo mocno, likwidując barierę skóry, że być może to już nie chodzi o robienie na sobie nawzajem wrażenia, podrywanie się, grę w dominację i uległość, szpanowanie, matkoojcowskobraterskosiostrzano-freudowski blues siusiaka i cipki, przycisnąłem ją do siebie, przycisnąłem ją najmocniej, tak jakbym chciał przez nią przeniknąć; jakbym chciał, żeby nasze żyły zawiązały się na supeł
- Przepraszam - mówi.
Słyszę jakieś fanfary, zanieczyszczone przez szelest kartek Harlekina. Słyszę gnieciony papier pakowy i brzęk dziesięciogroszówek. Romans w promocji, z dyskontu, dzień przed końcem terminu przydatności do spożycia. Barbara Cartland uśmiecha się, odkłada pióro i woła swojego pudelka. Na jej twarzy, pod prawym okiem, powoli wyrasta
brązowy, mięsisty guz. Wypadają jej zęby. Gdzieś chlupie płynny nikiel, z którego będą odlewane fałszywe dwuzłotówki. Może i jednak się upaliłem.
- Za co? - pytam.
- Tym razem to ja ci uciekłam, byłam taka wredna, w ogóle, jestem głupią gnojówą - połyka gile - robię wszystkim numery, przepraszam, z nikim się nie liczę, a ty przyjechałeś aż tutaj, dla mnie, przepraszam.
Nie można się cały czas bawić. To nie jest tak, że rozmawiając z tobą są tylko trzy opcje dialogowe. Że to nie jest tak, że zawsze cię spotkam w tym samym miejscu, i będziesz tak samo wyglądał. Przepraszam cię za wszystko, Dawid. Już nie będę.
Chwila przerwy na zmoczenie mojej bluzy całą tą lepką wodą, która cieknie jej z twarzy.
- Nie musieliście go bić. On był całkiem w porządku. Trochę się do mnie podwalał, ale nic się nie stało, naprawdę. Był w sumie zabawny. Nie musieliście go bić.
- A kogo mieliśmy pobić?
- Nikogo. Nie trzeba było nikogo bić, rycerzu - i wtula się jeszcze mocniej.
- Nie mogliśmy tak po prostu nikogo nie pobić. Jesteśmy chłopakami.
- Racja - siorbie nosem. - Racja.
Słyszę łzawą muzykę, podłożoną pod napis „The End". Scarlett spada ze schodów i łamie kostkę. Bohater Love story dostaje zatwardzenia. Romeo musi umrzeć.
Wszystko ze mnie odpada. Czuję, jak robię się czysty. Jak z mózgu odpadają kolejne tafle brudu i spadają na ziemię.
Pac. Pac. Pac.
- Chodź - patrzę na nią. - Chodź, gówniaro. Ile można stawać na palcach? Chodź. Rodzice czekają.
I chyba też chce mi się płakać. Daję znak Michałowi, aby szedł za mną.
Bruce Willis przytula swoją żonę. Dolph Lundgren przytula Brandona Lee.
I wtedy na horyzoncie pojawia się Czop i krzyczy:
- Kurwa, rzuć się na ziemię!
To, co dzieje się później, przez lata będzie opisywane w różnych zinach i na forach internetowych jako najbardziej faszystowska interwencja policyjna w dziejach. Widzę wywlekane dziewczyny, widzę takie ilości trawy wyciągane ludziom z kieszeni i wrzucane do worków na dowody rzeczowe, że w innym przypadku zakląłbym nad tym nieludzkim marnotrawstwem. Zakląłbym też nad tym unoszącym się w powietrzu smrodem represji;
oglądając to w telewizji, krzyknąłbym pewnie do matki i baterii kuchennej: „to nieludzkie!". To wbrew jakimkolwiek konwencjom ONZ. Nie było potrzeby użycia siły; nie było konieczności; tym dzieciakom wystarczyło powiedzieć „stać!" aby „wypełnić obowiązek". Wystarczyło pokazać palcem na gwizdek od jointa i spytać: „Co my tu mamy".
Ale teraz mam to w dupie.
To wbrew czemukolwiek. Ciekawe, który prokurator wydał na to zezwolenie. Pewnie żaden, więc ciekawe, czy ktoś je tu dostarczy, tym pobitym i leżącym na ziemi ludziom, w ciągu siedmiu dni.
Ale teraz mam to w dupie.
Widzę ludzi wyprowadzanych w kajdankach. Jednego z gliniarzy, który z nieukrywanym obrzydzeniem szuka w zarzyganych zinach mikrośladów nielegalnych substancji. Zapłakaną Julitę Fasolę. Ciekawe, który prokurator nagle zainteresował się bandą hodujących trawę i fasolę oraz grających na bębnach dzieciaków. Pewnie prokurator - kolega Sądeckiej. Prokurator - kumpel - z - wojska - Czopa.
Mam to wszystko w dupie.
To się nie dzieje.
Widzę jakąś kobietę z mikrofonem, mówiącą do kamery:
- Jak mówi dowodzący akcją detektyw Krzysztof Czop, w tej gorzelni, w której odnaleziono w końcu po 10 dniach poszukiwań córkę znanej biznesmen, pani Danuty Sądeckiej, odbywały się nielegalne spotkania ludzi należących do grup anarchistycznych, które były pretekstem do handlu i produkcji olbrzymich ilości niebezpiecznych narkotyków.
Jaka produkcja? Dwa zasadzone za szopą, prawdopodobnie męskie krzaki. Jakie olbrzymie ilości? Raptem miesięczny zapas kiepskiego zielska. Jakie grupy anarchistyczne? Banda dzieciaków, lanserów i emerytowanych autodestruktorów, biednie toczących się w kole zapatrzenia, robienia nawzajem na sobie fałszywego wrażenia i wyłudzania drobnych.
Ale teraz mam to wszystko w dupie.
Ktoś krzyczy z boku:
- Ta interwencja jest nielegalna! Zaskarżymy was do Hagi! Gestapo!
Ktoś mu odpowiada:
- Bo wyrwę ci te kolczyki razem z uchem, mądralo.
Używanie przemocy, moralnego znęcania się bądź groźby fizycznej w trakcie zatrzymania, przesłuchania, czegokolwiek, to przestępstwo służbowe.
Ale teraz mam to w dupie.
W innym przypadku poczułbym nieopisaną wściekłość. Teraz mam to wszystko
gdzieś. Przeciskam się pomiędzy wyprowadzanymi, Bogu ducha winnymi gówniarzami, których jedynym grzechem było trochę trawy i ślepa wiara w skserowane okładki kaset. To nieludzkie, Czop to ostatni faszystowski skurwiel, ale mnie to w ogóle nie obchodzi.
Mam to wszystko w dupie.
Podchodzę do miejsca, w którym stoją zaparkowane samochody. Kaśka siedzi w samochodzie z rodzicami. Przyklejona do szyby, patrzy, jak Czop macha ręką w moim kierunku.
- Odpowiesz, kurwo, za uprowadzenie nieletniej. Masz nieźle przesrane. Jak jeszcze ci udowodnię, że się do niej dobierałeś, to nie chciałbym być na twoim miejscu - mówi Czop do Gruchy, który ledwo trzyma się na nogach, patrząc w ziemię. Nieźle go urządziliśmy. Jest pokrwawiony i złamany, a cały jego sukinsyński sznyt zastąpiła dezorientacja i strach. Wygląda jak pobity i przegrany. Tak miał wyglądać. Chyba. Używanie niepotrzebnej przemocy w trakcie zatrzymania to przestępstwo służbowe. Mam to wszystko w dupie. Wiktor stoi obok, owinięty w koc i płacze. Zupełnie nie wiem, co mu powiedzieć. Jego prosta, dobra, Chrystusowa twarz puchnie jak przejrzewający owoc, sfilmowany na przyśpieszonej taśmie.
- To byli wszyscy moi przyjaciele. To byli dobrzy ludzie - płacze. - Nie trzeba było tego wcale robić. To było niepotrzebne. Źli. Źli. Źli.
W ogóle nie wiem, co mu powiedzieć.
- Słuchaj, ich tylko przesłuchają i zwolnią, to będą formalności, ewentualnie dostaną zawiasy za posiadanie. Nic się im nie stanie.
Ale on tylko powtarza:
- Źli. Źli. Źli.
Przez chwilę chciałem przybić piątkę Michałowi, ale on też już siedzi w samochodzie, daleko od Kaśki, i patrzy się głupio w przeciwną stronę. Nie wiadomo jak, zdążył się przebrać w bluzę z firmy 50 Centa i upaćkać sobie włosy żelem.
- A co ze mną? - pytam Czopa. - Aresztuje mnie pan?
Czop odpycha Gruchę w kierunku dwóch swoich komandosów - ci ładują go bez słowa do suki.
- Zawieziemy cię do domu - mówi do mnie na ucho. - Nic się nie bój. Przecież jesteś w konspiracji. Przecież też widzisz tych skurwysynów. Nic się nie bój, bracie. Polska się nie podda. Powstrzymamy tych kacapów. Nie bój się. Pierdolone Ufole. Od początku wiedziałem, bracie, że mnie rozumiesz. To było widać w twoich oczach. Nic się nie bój. Jesteśmy za tobą, zawsze ci pomożemy, możesz dzwonić nawet w środku nocy.
Klepie mnie w ramię. Nic nie odpowiadam. Zero myśli. Zero porównań. Zero obserwacji. Taśma się zerwała. Jestem pusty.
Podchodzę jeszcze do ich samochodu, i patrzę przez szybę na Kaśkę. Przystawia dłoń do szyby. Ja swoją. Żyły pewnie splotłyby się na supeł, ale szyba najwyraźniej im przeszkadza. Samochód odjeżdża.
Siadam na ziemi i zapalam papierosa, który smakuje jak czyjeś prochy prosto z urny. Jak pierwszy papieros po przebudzeniu.